Wszyscy znamy fenomen tak zwanych ‘odmóżdżaczy’. Jest to specyficzna kategoria, do której przypisujemy zazwyczaj typowe hollywoodzkie filmy... O dziwo, nie tylko. Chociaż mówi się, że słowo pisane samo w sobie jest więcej warte od projekcji, jaka przemyka przed naszymi oczami ze szklanego ekranu, to do tej haniebnej, a zarazem pożądanej kategorii dzieł nie wnoszących zbyt wiele do naszego życia, możemy dopisać również książki. Czy są więc to twory niewarte naszej uwagi, a jedynie zapychające wolny czas? Sądzę, że nie do końca.
Nie ulega wątpliwości, że tego rodzaju książki pozostawią po sobie miłe wspomnienia, strzępki informacji i uśmiech na twarzy, ale nic poza tym. Nie zmuszą nas do wysilenia pozostałych szarych komórek, nie zmienią naszego życia na lepsze (ewentualnie dają radość wąchania śnieżnobiałych stron czy też rozbudzają zainteresowanie podczas badania dziwnych śladów pozostawionych na kartkach wypożyczonej książki) oraz nie znajdą się na szczycie naszej top listy. Niemniej jednak potrzebujemy ich, i to bardzo. Czytamy je w drodze do pracy, podczas długiej jazdy samochodem (jako pasażer, p-a-s-a-ż-e-r!), ukradkiem wertujemy obok półek w księgarni i zupełnie niechcący udaje nam się skończyć pierwszy rozdział. Najczęściej zabieramy je na długo wyczekiwane wakacje, by zapełnić te nużące godziny leżakowania w pełnym słońcu, otrzepując piasek, który usilnie wciska się między strony powieści.
Pewnie domyślacie się, że przygotowałam pozycję, którą można by przypisać do odmóżdżaczy. O dziwo jednak, nie chcę was do niej przekonać. Wręcz przeciwnie! Dam Wam powody, aby omijać ją z daleka... Miłość i inne używki - zachęcający tytuł, nieco intrygujący, krótki, dosadny i przywodzący na myśl kinową ekranizację. Zupełnie tyle wystarczyło, aby książka przypadkiem znalazła się w moim koszyku z zakupami.
Opowieść to autobiografia mężczyzny o imieniu Jamie, który pracował jako przedstawiciel firmy farmaceutycznej. Usilnie stara się przekonać lekarzy do zakupu leków dla dzieci i... Viagry! Wokół tego specyfiku skupia się cała fabuła. Lek, który pojawia się w sprzedaży i sieje spore zamieszanie okazuje się być zbawienny dla mężczyzny. Jak więc wygląda rynek farmaceutyczny od środka i co przedstawiciel firmy farmaceutycznej musi dokonać, aby wybrano promowany przez niego produkt? Na te i podobne pytania na pewno znajdziecie odpowiedź w tej może niezbyt obszernej, ale zdecydowanie odpychającej książce... Co jest więc złego w opowieści o byciu sprzedawcą viagry? Niestety wszystko. Począwszy od tytułu, który nijak ma się do fabuły, nużących fragmentów czy opowieści, w których autor sili się na żarty. Czytanie zazwyczaj powoduje u mnie efekt podobny do zjedzeniu tabliczki ulubionej kokosowej czekolady. Tym razem czułam się, jakby wciskali we mnie chałwę (błeh!).
Wróćmy jednak do tytułu. Po zamknięciu książki i głośnym westchnieniu ulgi zdałam sobie sprawę, iż słowo miłość musiało zostać dopisane przypadkowo, czy też jest to niezrozumiała forma żartu. Jeżeli przez całe 239 stron (niemałe pole do popisu) nasz główny bohater potrafi jedynie pochwalić się kilkoma tekstami, które uznać możemy za te z kategorii flirtu, to zdecydowanie daleka jest droga do zakochania, a jeszcze odleglejsza do miłości. Jaime i jego dziewczyny, a właściwie jedna, ta, o której wspomina się gdzieś w początkowych rozdziałach, a znika równie szybko jak chęć czytania kolejnych stron. Zaczęłam mieć obawy, że wiem o miłości tyle, co bohater o swoich dziewczynach - czyli nic. Może jednak naprawdę jakiś chochlik dopisał niepotrzebne słowo w tytule, albo to ja dałam się złapać na chwyt marketingowy. Kto by tam to wiedział...
Życie sprzedawcy Viagry nie może być jednak takie złe! Dostaje przecież świetny samochód wypchany przeróżnymi gadżetami (o ich wciskaniu do bagażnika w specjalnie zaplanowany sposób również dołączono zbyt obszerny opis), które niczym nimfy mają kusić niczego nieświadomych klientów. Jamie potrafi przekupić recepcjonistki cukierkami, przeszedł niemiłosiernie nużące szkolenie, powinien również być niezłym flirciarzem i zarażać wszystkich swoim urokiem. Uparcie wyczekiwałam przezabawnych sytuacji, które udowodnią mi, że przedstawiciele firm to równi goście z poczuciem humoru, którzy dzięki pracy chowają w rękawie świetne anegdotki z minionego dnia. Tutaj niestety spotkałam się z kolejnym rozczarowaniem. Oprócz kilku opowieści, w jaki sposób można oszukiwać firmę i osiągać wciąż wysokie zarobki, to nie jestem w stanie doszukać się czegoś nader interesującego. Może takie jest po prostu ich życie - nudne.
Próbowałam znaleźć coś, co byłoby mocną stroną tej książki. Pod dłuższym namyśle mogę jedynie pogratulować autorowi odwagi. O ile fabuła nie jest wciągająca i z trudem przedzieramy się przez kolejne strony, to nie możemy zapomnieć, że jest to autobiografia. Jaimie bardzo jasno pokazuje, co dzieje się za tak zwaną kurtyną handlu, jak bardzo przekupni są lekarze i do jakich podstępów są skłonni przedstawiciele koncernów farmaceutycznych, aby przekonać do wystawiania recept na reklamowany przez nich specyfik, czy też jak można kantować firmę, w której się pracuje. Możemy jednak poczuć wstyd, że my sami często padamy ofiarą ich złowrogiego marketingu.
Z ciężkim sercem dotrwałam do momentu podsumowania. Czuję niemiłosierne kłucie w serduszku, że nie udało mi się znaleźć więcej zalet w tym jakże obiecującym tytule. Przykro mi też stwierdzić, że ekranizacja powaliła na łopatki formę pisaną. Na ogół żałuję chwil, kiedy to film wpadnie pierwszy w moje ręce. W tym przypadku żałuję, że to książka znajduje się na półce. Nie bez powodu wspomniałam o książkach z kategorii odmóżdżaczy, od których z reguły nie wymaga się nazbyt wiele. Serce się kraje, że tym razem nawet tak zaniżone wymogi okazały się górą lodową. Niemniej jednak mam nadzieję, że znajdą się osoby, którym ten nietuzinkowy humor i nieprzeciętna tematyka przypadną do gustu. Mam dziwne przeczucie, że powinnam polecić ją płci męskiej.
Autor: Jamie Reidy
Tytuł: Miłość i inne używki
Wydawnictwo: Świat Książki
Warszawa 2011
Moja ocena: 4/10