5.45 Dzień jak codzień. Zaczyna się niewinnie. Najpierw mocne ziewnięcie, któremu czasami towarzyszy drugie, ale już mnie imponujące. Potem czas na rozciąganie połączone z wypatrywaniem ofiary. Jest! Dokładnie tam gdzie wczoraj. Przykryty kołdrą po samą szyję. Bez pośpiechu. Zaczyna się od perswazji wzrokowej. Brązowe oczka wpatrują się usilnie w plecy ojca. Nie chce wstać po dobroci? Trudno. Czas na plan B. Najpierw odrzuca kołdrę na bok, a potem łaskocze ojca po plecach. Do tego wszystkiego dochodzi pierwsze ostrzeżenie słowne:
- Tatusiu tań!
To zawsze działa. Ojciec szybko otwiera oczy:
- Córeczko jest jeszcze bardzo wcześnie… – zauważa niepewnie i na wpół przytomny.
- Hoś tatuś, hoś. Hocik chcę. – powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu
Taa… nie marudź ojciec tylko wstawaj. Na równe nogi i do kuchnii marsz… A to spryciula. Zapamiętała, że ojciec ma lekki sen i najłatwiej wyrwać go z łóżka. Wykorzystuje tą ojcowską słabość bezlitośnie. Każda próba stawiania oporu, tudzież perswazji i tłumaczeń, że jeszcze chwilę itp. z góry skazana jest na niepowodzenie. Zawsze kończy się tak samo. Niczym mantre córuchna powtarza na zmianę: Hocik chcę i Hoś tatuś. Przy trzecim powtórzeniu ojciec kapituluje i godzi się z nieuniknionym losem. Na małej buzi pojawia się triumfalny uśmiech.
O matko! Człowiekowi to nie dogodzi. Jak ma małe dziecko, to już drugiego dnia życia chciałby, żeby mówiło minimum mama i tata. Kiedy z kolei dziecko zaczyna mówić coraz wyraźniej i płynniej człowiek marzy o chwili ciszy. Zwłaszcza, gdy jak moja prawie dwuletenia córka Julka niczym postać z kreskówki – nawija jak szalona. mówi, mówi, mówi wciąż…ehhh.