Dzisiejsza technika daje tyle możliwości. Jeszcze kilka lat temu dzień zaczynaliśmy od czytania świeżutkiej gazety, po którą trzeba było wyjść do kiosku, i filiżanki kawy, chociażby z sąsiadką.
Teraz - owszem - możemy wypić poranną kawę, ale w świetle ekranu monitora. Siadamy w wygodnym fotelu i zaczynamy "żyć". Z wypiekami na twarzy czytamy najnowsze ploteczki i z satysfakcją oglądamy podstępne zdjęcia gwiazd bez makijażu. Przez chwilkę przemknie pocieszająca myśl – „Ich też ima się czas.”
Ale wszyscy dobrze wiemy, że to tylko ułamek zastosowań tej potężnej technologii. Możemy, nie wychodząc z domu, odwiedzać znajomych, kupić praktycznie każdą rzecz i podpatrzeć, jak żyją inni, gdyż nie ma żadnej prywatności. Hitem jest Facebook i jego "poszedłem do toalety" - i nawet kilka osób zaraz to lubi ;-) Dużo ludzi zamieniło normalne życie na wirtualne i nawet im z tym dobrze.
Można mieć znajomych z każdego zakątka świata, nie ma ograniczeń, a wręcz coraz to nowsze horyzonty. Nie trzeba pokazywać twarzy, swoich kompleksów, zakładać maski. Nie trzeba makijażu, ładnej fryzury, a można być co najmniej Klaudią Schiffer, a po drugiej stronie uszczuploną wersją Jamesa Bonda ;-)
Znam ludzi, co latami klikają i nawet się zakochują w swoich internetowych marzeniach. Żadnemu nie przyjdzie do głowy, aby skonfrontować znajomość z rzeczywistością, bo każdy ma dużo do ukrycia i jedno kłamstwo pociąga następne.
Zaciera się realna rzeczywistość, ułuda przybiera coraz to nowe kształty i gdy przypadkiem mniej fantazjująca strona wyskoczy z pomysłem spotkania w realu - strach paraliżuje. A kiedy wreszcie dochodzi do spotkania, nasz tak dobrze wirtualnie zbudowany, z poczuciem humoru ideał, ledwie niesie plecak, a na powitanie nie może wykrztusić poprawnego zdania, a jeszcze wczorajsza modelka z talią osy dzisiaj ledwie mieści się w rozmiar 42.
Nastała naga rzeczywistość. Oboje już wiedzą, że nic ich nie łączy, że nie ma o czym rozmawiać. Niemiłosierna cisza, aż dzwoni w uszach. Z uczuciem ulgi rozchodzą się każdy do swojego wirtualnego - a jednak - świata.
Kiedy jakiejś klientce podpowiem, aby za bardzo nie ścierać klawiatury, a od razu dążyć do spotkania - panikuje! A co będzie, jak mu się nie spodobam? - pierwsza myśl. Pewnie, dużo lepiej żyć marzeniami i snuć plany na przyszłość, niżeli zmierzyć się z prawdą…
Moje pokolenie nie znało Internetu, nie miało komórki, ba, nawet nie każdy miał telefon domowy (ja nie) i każdy zdążał na czas, ludzie kochali się nawet lepiej niż teraz, słowa miały jakąś wartość. Nikt nie potwierdzał osiem razy na komórce, że będzie albo nie będzie. Zamiast wirtualnych - realni znajomi. Kolana poobijane od jazdy na rowerze, nikt nawet nie słyszał o kasku. Zabawy na świeżym powietrzu, a pragnienie gaszone winem „z gwinta” :-) Zamiast kablówki dwa programy i to dopiero wieczorem. Ludzie mieli czas dla siebie. Każdy wiedział, kim jest ten drugi. Nikt nie udawał i nie grał pod publikę. Wszystko było prostsze i bardziej normalne. Czasu na wspólne wypady i pogawędki też nikomu nie brakowało.
Zastanówmy się, czy tak do końca technologia nam pomaga, czy pewne rzeczy nie obróciły się przeciwko nam. Czy wirtualny świat jest lepszy od realnego i czy zamiast się bardziej unowocześniać, nie wrócić czasami do starych, ale sprawdzonych metod. :-)