Choć jestem germanofilem w szerszym kontekście (tj. z germanów najbardziej lubię Anglików i Holendrów:), lubię też Francję i podziwiam jej kulturę; Moliera, Voltaire'a, Rameau, Dumasa(ów) itd. Wszystko to wspaniałe, ale jednej rzeczy u nich nie trawię - ich ducha biurokratycznego.

Data dodania: 2011-11-04

Wyświetleń: 2030

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 4

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

4 Ocena

Licencja: Creative Commons



Podczas ostatniego (luty-marzec 2010 r.) mojego pobytu w Paryżu natknąłem się na owego ducha kilkukrotnie. Wczoraj przyszedłem do Opery Garnier i chciałem - ni mniej ni więcej - tylko zrobić zdjęcie 4 statuom przedstawiających kompozytorów (Rameau, Lully, Gluck i Haendel), stojącym w hallu. Okazuje się, że już nie można do tego hallu wejść normalnie, tylko trzeba kupić bilet na zwiedzanie wnętrz opery - jakby to był co najmniej Versailles - a to młodziuchna XIX wieczna budowla! Poza tymi statuami to nie ma co oglądać - wszystko jak w operze np. poznańskiej, czy wiedeńskiej, do których można wejść normalnie - wiem bo kiedyś zwiedziłem Opera Garnier bez biletu - kilka lat temu Paryżanom nie odbiło jeszcze do końca...
Tym razem do opery wszedłem przez sklep opery, gdzie kupiłem książeczkę o moim ulubionym Rameau, a stamtąd widziałem już upragnione rzeźby i mogłem im zrobić zdjęcie, jednak stałem zbyt daleko od nich by ujęcie było skuteczne, wiec chciałem postąpić kilka kroków do przodu, co okazało się impossible, bo w ten sposób wychodziłem z przestrzeni sklepowej. Na granicy siedziała cerberka i polowała na takich jak ja. Chciałem grzecznie kupić bilet i obszedłem cały budynek by skorzystać z "właściwego" wejścia - ale tam okazało się, ze muszę czekać z tymi, którzy kupują bilety na spektakle czyli ujrzałem przerażającą Warteschlange - wkurzyłem się i zrezygnowałem z całej operacji.

Najgorsza jest niechęć Francuzów do maciupeńkiego (przepuścić mnie 3 metry poza przestrzeń sklepową na kilka sekund pod kontrolą cerberki) naciągnięcia reguł. Czy to jest kraj wolności? Nie są oni w ogóle nastawieni na pomoc drugiemu. Coś co wykracza poza utarte reguły wywołuje zdziwienie. Przedstawiciel prawdziwego narodu wolności - pewien Anglik zapędził się w te rejony co i ja chciałem i został zawrócony okrzykami francuskiej cerberki; ze nie wolno tamtędy, a on na to:
-why not?
Ja na to: - it's a good question!
on: - it's always good question!

Opowiedziałem mu o mojej prośbie i frustracjach (byłem juz po lekkim nagadaniu cerberce, że: "wy Francuzi jesteście straszliwie biurokratyczni" - wyprowadzić mnie z równowagi jest dość ciężko, ale im się udało), po czym jego partnerka (żona lub przyjaciółka) - nota bene Francuzka, zaczęła mi i pośrednio także niemu tłumaczyć, że "nie, bo to trzeba tak i tak, tam jest drugie wejście itd..."
on na to do mnie: well, It's the french way
ja: yes, very french...
ona (francuska towarzyszka Anglika): pffff
Właśnie wolność dla Francuzów (La pays de la liberte - koń by się uśmiał) to: pfffff. Oni nawet już tego nie rozumieją, że nie trzeba się wszędzie ustawiać, numerować, czekać i dostosowywać do reguł. Tylko Anglik mnie zrozumiał - i to w lot!

It's always good question czemu nie wolno tego, czy tamtego, co nikomu nie szkodzi, a mnie pomóc może - tak mówi naród wolny, a jak pomyślę, ze Brytyjczycy nie mają dowodów osobistych, to wręcz kocham ten naród! Dla Anglików wolność to konkretne swobody, dla Francuzów - ujadanie na Ludwika XVI, choć za jego czasów nawet kanapki sprzedawano na sali operowej i w ogóle był większy luz.

To samo w BNF czyli narodowej bibliotece Francji. 2 i pół godziny czekania by dostać kartę wstępu dla researchera i potem rozmowa z przedstawicielem BNF. W analogicznej rozmowie w Londynie z przedstawicielem British Library (czekałem 10 minut) we wrześniu ubiegłego roku, Anglik wczuł się w moją sytuację i dał mi rady z czego jako historyk mogę skorzystać, gdzie są manuskrypty, gdzie mikrofilmy a gdzie opracowania. Francuz teraz skupił się na ustaleniu mojej tożsamości i dał mi kilka rad, które były raczej bez wartości. problemem nie była bariera językowa, bo gadałem z nim po francusku (on, jak sam mówił: "very few english", czyli: parlait tres peau anglais), lecz umysłowa - nastawienie na kontrolę, nie na pomoc jednostce.

W BNF, inaczej niż w BL, trzeba rezerwować miejsce na dany dzień, co wyklucza jakąkolwiek elastycznosć pracy i planowania dnia. Jak raz dostałem jeden mikrofilm, to okazało się, że muszę dostać miejsce przy odpowiedniej maszynie, a co za tym idzie - nie dostać już normalnego, tylko po zakończeniu korzystania z mikrofilmowej maszyny, zgłosić zakończenie korzystania i otrzymać normalne miejsce. Bibliotekarz, który załatwił mi miejsce przy maszynie mikrofilmowej nie wiedział, ze mnie do niej nie wpuszczą z książkami, bo tych nie można wynosić poza... blablabla. Musiałem chwilowo oddać książki by pójść 10 metrów dalej z mikrofilmem - znowu to co w operze! A właściwie to było wcześniej chronologicznie o kilka dni. Znowu; reguły i utrudnienia. Teraz wiem, ze najlepiej o nic nie pytać, to nikt ci nie zwróci uwagi. Ale naiwnie pamiętałem z Anglii, ze bibliotekarze są empatyczni. Ci - mniej.

To nie koniec utrudnień, których BL i Anglia nie znają. Dodatkowo sprawa muzeów. Zwykle nie daję się nabrać na chwyty reklamowe, ale tu raz postanowiłem skorzystać, że muzea państwowe, w pierwszą niedzielę miesiąca są darmowe, ale akurat Musee de L'Armee w Hotel des Invalides - nie - myślałem, że ich kopnę w tyłek! Co miałem robić kupiłem bilet i tyle. Ale sama zasada, jest znów symptomatyczna. Muzea są odpłatne (w Londynie wszystkie państwowe muzea są darmowe z wyj. Mme Tussauds, dzięki pani Thatcher) to niech już będą i koniec, bez takich ochłapów dla ludu!

W Paryżu ludzie są generalnie mili, mówią po angielsku często lepiej niż w Polsce i lubią turystów (stereotypy ne fonctionnent pas en ce cas), ale duch kontroli ciągle gdzieś się czai. Czuję się tu jednak czasem (mimo znajomości francuszczyzny) brytyjskim turystą w obcym mieście...

Licencja: Creative Commons
4 Ocena