Pan Robert Larkowski to prawicowy publicysta urodzony w roku 1966. Celem niniejszego wywiadu jest odkrycie sekretów jego warsztatu dziennikarskiego oraz inspiracji twórczych.

Data dodania: 2010-11-28

Wyświetleń: 1212

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

Pan Robert Larkowski, urodzony 9 lipca 1966 roku, to utalentowany i obdarzony wszechstronnymi zainteresowaniami publicysta, który - poprzez wieloletnią współpracę z prasą prawicową - zyskał spory rozgłos oraz uznanie w środowiskach narodowych i patriotycznych. Dzisiaj dowiemy się, jak wygląda codzienna praca tego arcyciekawego człowieka, poznamy sekrety jego warsztatu dziennikarskiego, a także odkryjemy źródła inspiracji twórczych i refleksji światopoglądowych. Przekonamy się również, w jaki sposób rozpoczął swoją przygodę ze słowem pisanym oraz kogo uważa za swój autorytet. Ponadto sprawdzimy, jaką muzykę i literaturę najbardziej sobie ceni. Gorąco zapraszamy do przeczytania wywiadu z jednym z najlepszych niezależnych publicystów III Rzeczpospolitej!

Z panem Robertem Larkowskim rozmawia Natalia Julia Nowak, przedstawicielka najmłodszego pokolenia polskich felietonistów.


NATALIA JULIA NOWAK: Dzień dobry, panie Robercie. Chciałabym zadać Panu kilka pytań, gdyż jest Pan doświadczonym publicystą, który miał okazję współpracować z wieloma czasopismami. Pytanie pierwsze: kiedy zainteresował się Pan publicystyką i kiedy zaczął Pan publikować swoje artykuły na łamach prasy? Ile miał Pan lat w momencie swojego debiutu prasowego?

ROBERT LARKOWSKI: Dzień dobry, Natalio. No cóż, można mnie nazwać „weteranem” publicystycznego fachu, ponieważ mając obecnie 44 lata zaczynałem swoją przygodę z piórem jeszcze w okresie schyłkowego PRL-u, oczywiście w prasie podziemnej, tyle że nie powiązanej z głównymi ośrodkami opozycji. Była to raczej inicjatywa wydawania małego organu grupy ideowej, której byłem liderem. Skromne środki własne kręgu przyjaciół, gazetka prymitywna, wiadomo jakie były czasy. Ile miałem lat w chwili tego „debiutu”? Trudno sobie dokładnie przypomnieć. Myślę, że około 18. Natomiast debiut w oficjalnej, legalnej prasie, to schyłek 1990 r. Przypomniałem sobie taki epizod, jakiś czas po ukazaniu się na rynku „Gazety Wyborczej”, toczyłem z nią polemikę w formie listownej, dwa z nich nawet opublikowano. Ciekawostką w moim „dorobku” jest zdobycie wyróżnienia w konkursie na krótkie opowiadanie, które ogłosiło w 1978 r. „Słówko” - dodatek dla dzieci i młodzieży „Słowa Powszechnego” (dziennika Stowarzyszenia PAX). Opowiadanie nie miało nic wspólnego z polityką, dotyczyło wieczerzy wigilijnej. Nie było publikowane, więc nie uznaję tego za debiut, jednakże moje nazwisko pierwszy raz ukazało się w ogólnopolskiej prasie. Miałem wtedy, jak łatwo obliczyć, 12 lat.

NJN: Jakie problemy porusza Pan w swoich tekstach? Czy ma Pan jakieś ulubione zagadnienie, czy też stara się Pan być autorem o wszechstronnych zainteresowaniach? O jakich sprawach nigdy Pan nie pisał?

RL: Jestem typowym „zwierzęciem politycznym”, raczej drapieżnym, stąd ogólnie i szczegółowo pojęte zagadnienia polityczne, interesowały mnie i interesują najbardziej. Tak krajowe, jak i międzynarodowe. Przeważają niezbyt długie teksty, poruszające tematy doraźne. Niekiedy piszę głębsze analizy natury politologicznej, ideowej i geopolitycznej. Oprócz tego zdarzało mi się zajmować notkami wspomnieniowo-biograficznymi (swoistymi, rozszerzonymi nekrologami), historią, ekonomią, rolnictwem, sportem, zagadnieniami służby zdrowia, mam na koncie przeprowadzanie wywiadów, recenzje książek i filmów, mówiąc szczerze - sporo tego było. O czym nigdy nie pisałem? Myślę, że nie udzielałem porad sercowych i gastronomicznych, co jest teraz w modzie, lecz pewnymi doświadczeniami mógłbym się i w tych dziedzinach podzielić.

NJN: Czy ma Pan ulubionego publicystę - kogoś, kto jest dla Pana autorytetem i wzorem do naśladowania? Jeśli tak, to czy mogę poznać nazwisko tej osoby?

RL: Przyznam się, bez fałszywej skromności, że nie mam jakiegoś współczesnego autorytetu i wzoru do naśladowania, chociaż cenię na przykład dość bliskiego mi ideowo Stanisława Michalkiewicza. Za warsztat i błyskotliwość, szanuję Rafała Ziemkiewicza o bardziej od moich, umiarkowanych poglądach. Śmiem twierdzić, co nie jest tylko moją opinią, ale i sporego grona czytelników o różnych zawodach i stopniu wykształcenia, iż dopracowałem się przez te wszystkie lata aktywności publicystycznej własnego, niepowtarzalnego stylu. Natomiast wzorem z przeszłości, jest dla mnie niewątpliwie Adolf Nowaczyński, odważny i niezrównany publicysta, znany z bardzo ciętego pióra, co zresztą sprawiło, iż był kilkakrotnie pobity przez przeciwników politycznych (w wyniku czego stracił oko), i miał na koncie pojedynek. Swoją drogą, trochę mistrza Nowaczyńskiego w tym względzie przypominam… Zresztą A. Nowaczyński był również znany jako dramaturg, pisarz, poeta, krytyk literacki, satyryk i działacz polityczny oraz społeczny. Cenił niezmiernie talent i twórczość Stanisława Wyspiańskiego.

NJN: Jak dużo czasu poświęca Pan na pisanie artykułów? Czy pisze Pan każdego dnia? Jeśli tak, to ile godzin dziennie poświęca Pan na tworzenie swoich tekstów? Działa Pan w zaciszu własnego domu, czy też pracuje Pan w siedzibach redakcji czasopism?

RL: Pisuję raczej w zaciszu domowym, praca w redakcji zdarzała mi się epizodycznie. Ja potrzebuję spokoju i skupienia myśli, krzyki, bieganina, „wiszenie” kogoś nad moim biurkiem i poganianie, doprowadza mnie wprost do białej gorączki. Styl pracy mam dość trudny do zdefiniowania. Potrafię murem przesiedzieć nad pisanym materiałem kilka godzin, lecz zdarza się często, iż „wena” nie przychodzi na zawołanie, ale dopada mnie na przykład o dziesiątej – dwunastej w nocy. Wtedy o spaniu do rana nie ma mowy. „Weny” nie można wypuścić z głowy. Gdy zacznie się ją odpychać, to przeważnie niezmiernie ciężko ściągnąć ją z powrotem. Obecnie – ze względu na dość skomplikowane okoliczności osobiste – zarzuciłem na pewien czas pisanie w tak szerokim zakresie jak kiedyś, lecz to niedługo minie. Trudno określić w godzinach taką pracę. Bywają dni posuchy, a później kilka dni i nocy (z przerwami) nagłego zrywu. Niekiedy coś trzeba napisać „na już” i po prostu się do tego zmusić. Nie jestem typowym wyrobnikiem pióra, raczej wolnym strzelcem, ciężko byłoby mnie usadowić w kolektywie.

NJN: Skąd czerpie Pan wiedzę o opisywanych przez siebie sprawach? Czy sięga Pan tylko po te gazety, z którymi jest/był Pan związany, czy też korzysta Pan również z innych mediów (proszę powiedzieć, z jakich)?

RL: Źródło czerpania tematów i informacji jest szerokie, nie takie skromne jak kiedyś. Gazety własnej opcji i obozu „przeciwnika”, nieprzebyte zasoby Internetu, gdzie znajdujemy zwały śmieci, ale i ciekawe rzeczy na różnorakich stronach i portalach. Radio, telewizja – to już informacja przetworzona, cuchnąca propagandą, ale na tym polega doświadczenie, żeby szukać ziaren prawdy wśród plew niedomówień i pospolitych kłamstw. Szerzej rzecz ujmując, nie ma właściwie w Polsce neutralnych, niezależnych mediów elektronicznych i pisanych, każde służą określonym kręgom politycznym i biznesowo-ekonomicznym w skali krajowej, międzynarodowej i globalnej. Media niezależne, to margines. Taka jest moja smutna uwaga. Na potrzeby tekstów bardziej analitycznych, dotykających minionych zdarzeń politycznych i historycznych, sięgam po „radę” do swej dość pokaźnej biblioteki osobistej lub do bibliotek publicznych, specjalistycznych, w ostateczności do księgarń. W ostateczności, ponieważ nie idę z głównym nurtem publicystycznych potakiwaczy i koncesjonowanej opozycji (jestem tym „marginesem” - rybą płynącą pod prąd), stąd zasoby materialne są u mnie skromne. Ogólnie droga radykalnie „niepoprawnych” publicystów, to droga na swój sposób cierniowa. Przekonałem się o tym dość dotkliwie.

NJN: Czy zawsze marzył Pan o karierze publicysty? Jeżeli nie, to w jakim zawodzie chciał Pan pracować, zanim zajął się Pan pisaniem i publikowaniem własnych przemyśleń?

RL: Nie była to u mnie kwestia marzeń, lecz pewnego wyzwania wobec rzeczywistości. Pragnąłem ją opisywać, ale nie z punktu widzenia zblazowanego i obojętnego ewentualnie wynajętego obserwatora, lecz zjadliwego (nie bójmy się tego słowa) krytyka. Głaskanie po główkach nigdy mnie w publicystyce nie pociągało. Poszedłem najwyraźniej w tym „fachu”, wyboistą ścieżką swego mistrza Adolfa Nowaczyńskiego. Słowo o korzeniach. Od dziecka miałem ów przysłowiowy „dryg” do pisania, z czasem człowiek nabierał wiedzy, doświadczenia i stylu. Tak się ukształtowałem. Kim chciałbym zostać, gdybym nie zajmował się publicystyką? Pewnie politykiem, chociaż właściwie już nim bywałem. Pozostają jeszcze reminiscencje z wczesnej młodości, pociąg do badania starych kultur, odkrywania (dosłownie) zapomnianych cywilizacji – archeologia? Kto wie… Za późno teraz o tym dywagować.

NJN: Po jakie formy wypowiedzi pisemnej Pan sięga? Czytałam wiele Pańskich felietonów, jednak zastanawiam się, czy uprawia Pan również inne gatunki dziennikarskie, np. reportaże, wywiady, newsy.

RL: Felieton, esej – ogólnie publicystyka, to jednak mój główny żywioł. Piszę też niekiedy szersze analizy i opracowania polityczne, teksty ideowe, geopolityczne. Wspominałem o tym wyżej, tak samo jak o epizodach prasowych, czyli przeprowadzaniu wywiadów, krytyce literackiej i filmowej. Reportaże parę razy pisałem, lecz to nie mój żywioł. Newsy są zbyt powierzchowne, lecz jeżeli trzeba, zrobi się i to. Jestem dość wszechstronny. Z innych fascynacji literackich. Pociągało mnie tworzenie wierszy, i to nie w formie „ubogich rymów częstochowskich”, raczej głęboko egzystencjalnych utworów, które nie były rymowane (tzw. wiersz biały). Znajomi poloniści i pewien krytyk literacki, radzili mi nawet zająć się tym na poważnie. Sęk w tym, że ja tego „na poważnie” nie traktowałem. Jestem pasjonatem zapominanej z wolna sztuki epistolograficznej. Niestety, sms-y, maile, krótkie wpisy na portalach internetowych, mordują dosłownie estetykę słowa, zdania, ich sens, którego nie można zawrzeć w tak żałośnie ubogim przekazie. Szczególnie w materii tak subtelnej, jak list miłosny. Podobno zdobyłem w ich pisaniu dużą biegłość. Tak sądziły (sądzą?) ich odbiorczynie… Ocena w pełni miarodajna. Ostatnio przemyśliwuję nad krótką powieścią, może małym zbiorem opowiadań. Kto wie, zobaczymy. Trudno dzisiaj, coś takiego wydać.

NJN: Czy kiedykolwiek zdarzyło się Panu wystąpić w radiu lub w telewizji? Jeśli tak, to kiedy, w jakiej stacji i w jakim programie/audycji?

RL: Z telewizją i radiem zetknąłem się, startując w wyborach uzupełniających do Senatu (2004) i Sejmu (2005), pomniejszych „incydentów” nie warto odnotowywać. Były to więc media publiczne, nie prywatne. Audycje i spoty wyborcze, wywiady (przeważnie ostre), konfrontacje na argumenty z rywalami politycznymi, kontakt ze studiem, mikrofonem, kamerą „na żywo”, „świecznikiem” sceny politycznej i dziennikarstwa. Z pewnością ciekawe doświadczenie, chociaż nie dla wszystkich wskazane, ponieważ niejeden delikwent przed kamerą lub mikrofonem po prostu „baranieje”, stres go unicestwia. Mnie, jako praktycznie debiutantowi, poszło chyba nieźle.

NJN: Proszę opowiedzieć o swoich prywatnych upodobaniach. Jakiego rodzaju muzyki Pan słucha? Czy ma Pan ulubiony zespół i/lub wokalistę? Jakie filmy i książki Pan lubi? Co Pan sądzi o serialach telewizyjnych i czy ogląda Pan któryś z nich?

RL: Upodobania? Pytanie dość szerokie. Z natury jestem właściwie domatorem, chociaż lubię dalekie spacery, wyjazdy turystyczne, ale nie w celu wylegiwania się na plaży, lecz aktywnego poznawania i zwiedzania konkretnych miejsc. Preferuję zdecydowanie kraj ojczysty, acz moim niespełnionym marzeniem, pozostaje wyprawa do Doliny Poległych pod Madrytem. Gusta muzyczne, uwielbiam Ludwiga van Beethovena, Fryderyka Chopina, Roberta Schumanna, Richarda Wagnera i Henryka Mikołaja Góreckiego. Jego niedawną śmierć przyjąłem z dużym smutkiem. Jestem koneserem chorałów gregoriańskich i marszy wojskowych. Pasjonuje mnie tzw. nowa (zimna) fala z niezapomnianym Joy Division na czele i inne zespoły tego nurtu i jemu pochodnych. Równą pasją darzę gatunek martial industrial, na przykład grupy Laibach, Von Thronstahl, Triarii, Death in June czy Arditi. W młodości, drugiej połowie swych lat nastoletnich, byłem wiernym fanem AC/DC oraz Iron Maiden, teraz preferuję viking metal i gothic metal. Słucham też kapel sceny RAC/NR. Z innej beczki, z niezmiennym poruszeniem podchodzę do twórczości legend polskiej piosenki Ewy Demarczyk, Czesława Niemena i Marka Grechuty, z bardów szczególnie trafia do mego serca Przemysław Gintrowski. Pieśni Władimira Wysockiego, to z kolei specjalna historia w moim życiu. Książki były i są moim światem, jestem nimi otoczony od dziecka. Z racji zainteresowań – powiedzmy - zawodowych, przeważają lektury o charakterze politycznym i historycznym w różnych gatunkach literackich – od powieści faktu poprzez prace o przekroju naukowym oraz popularnonaukowym do dzienników, biografii i autobiografii. Ważna sprawa, od lat nie odkładam dzieł Fiodora Dostojewskiego, wracam do nich ciągle, ogólnie bardzo cenię literaturę rosyjską. Cóż jeszcze. Jestem zakochany w „Lalce” Bolesława Prusa (nieźle to zabrzmiało), poezji naszych wieszczów, Zbigniewa Herberta, twórczości poetów i pisarzy „przeklętych”. Moimi swoistymi „opiekunami – bohaterami” są Andrzej Bursa i Marek Hłasko. Z polskich pisarzy i poetów współczesnych, żyjących cenię Wiesława Myśliwskiego, Jarosława Marka Rymkiewicza i Andrzeja Stasiuka. J.M. Rymkiewicz jest w tym gronie literatem zdecydowanie najbardziej wszechstronnym. Lubię poetę oryginała Marcina Świetlickiego i jego zespół „Świetliki”, ale chyba już nie grają. Ze względu na heroiczną śmierć i postawę ideową, otaczam nieomal kultem japońskiego pisarza Yukio Mishimę (zresztą otarł się on o nominację do Literackiej Nagrody Nobla). Film „Mishima” Paula Schradera z genialną muzyką Philipa Glassa, uważam za arcydzieło. Polskie seriale telewizyjne, kojarzą mi się prawie wyłącznie z tele-mele-nowelowym chłamem. Pierwszy wyjątek „prawie”, to serial „Czas honoru”, z godnym pochwały przesłaniem, niezłym scenariuszem, solidnie zagrany oraz kostiumowo i scenograficznie właściwie bez zarzutu. To ostatnie jest dla filmu historycznego niezmiernie ważne, a mało kto z widzów jest tym zainteresowany. Drugie „prawie”, było serialem kryminalnym „Pit Bull”, pierwszym tak realistycznie pokazującym pracę i życie osobiste policjantów Wydziału Zabójstw (chodziło o Komendę Stołeczną Policji). Znakomita gra aktorów, fenomenalny w roli starszego aspiranta „Gebelsa” (nie „Goebbelsa”) Andrzej Grabowski. Tak, tak – kretyn Ferdynand Kiepski z popularnego, niestety, sitcomu „Świat według Kiepskich”. Aktor o dużym talencie i potencjale dramatycznym, niestety, wzorem paru kolegów o podobnych zdolnościach, woli robić z siebie błazna, także w podrzędnym repertuarze kabaretowym. Znak czasu…

NJN: Kilka miesięcy temu odbyły się w Polsce wybory prezydenckie. Czy mogę wiedzieć, na którego z kandydatów Pan głosował? Jeżeli nie zagłosował Pan na żadnego z nich, to proszę się zastanowić, na kogo oddałby Pan swój głos, gdyby w naszej Ojczyźnie panował przymus wyborczy.

RL: Z pełną świadomością i po głębokim przemyśleniu tego problemu, nie uczestniczyłem w I i II turze wyborów prezydenckich. Przymus wyborczy? Gdyby to groziło „tylko” krótką odsiadką, wolałbym ją. Gorzej z karą pieniężną i jej wysokością. Najwyżej bym pożyczył. Tak na poważnie, z toporem przystawionym do karku, chyba jednak – pomimo wielu zastrzeżeń (ale ten topór...) - na Janusza Korwin-Mikke.

NJN: Uprzejmie dziękuję za rozmowę.


Listopad 2010 r.


Licencja: Creative Commons
0 Ocena