Z pamiętnika studentki: "Jest godzina 7.45 kiedy przychodzę pod drzwi dziekanatu. Myliłby się ten, kto twierdzi, że byłam pierwsza. Dziekanat otworzą o 8.30, jednak uformowała się już pod drzwiami spora grupka studentów. Nawet fakt, że moje koleżanki stoją najbliżej drzwi nie napawa optymizmem. Inni studenci w kolejce gniewnie spoglądają, czy też nie wykorzystam okazji. Mi jednak ani to w głowie, mówię koledze - studentowi zdaje się II roku, który stoi jako ostatni, że jestem za nim. Nieprzytomnie potakuje przecierając oczy.
Trwa ożywiona dyskusja, co teraz będzie, czy otworzą wcześniej czy też nie. Nic z tych rzeczy. Przychodzi nam czekać do 9.00. Nic nie daje pukanie w drzwi, ani okrzyki. Ktoś nawet zaczyna śpiewać 'Przybyli ułani', ale panie w dziekanacie są zupełnie nieczułe na talenty artystyczne.
Pocieszam się, że to już mój ostatni rok i wspominam, jak dwa lata temu cały dzień spędziłam w oczekiwaniu na decyzję prodziekana, który to nie raczył się zjawić, to się spóźnił, to miał inne zajęcia. Dodam, że temperatura na zewnątrz dochodziła do 30 stopni, a w budynku o klimatyzacji można było tylko pomarzyć.
Teraz czuję się prawie komfortowo. Pod dziekanatem sytuacja dynamicznie ulega zmianie. Przyszli nowi studenci, część ustawia się grzecznie w kolejce, inni zastanawiają się, jak wejść żeby ją ominąć. Już teraz wszyscy stoją możliwie najbliżej drzwi i zazdrośnie pilnują swoich pozycji.
Mówię wstydliwie 'nie' kiedy kolega z roku prosi mnie o to żebym go przepuściła bo śpieszy się do pracy. Ja też się śpieszę, a za mną czeka kilkudziesięciu wrogo usposobionych osobników. Przychodzą jacyś inni, próbują się wepchnąć, ale jak ktoś czeka ponad godzinę w ciasnym korytarzu to ogarnia go zapał bojowy. Żadna z osób przede mną nie daje sobie w kaszę dmuchać.
Na oko kolejka wynosi około - dobrze upchanych - 15 metrów, kiedy wreszcie drzwi zostają otwarte. Wchodzić wolno po dwie osoby, jako że dwie panie obsługują. Jedna studentka wyraża obawę, czy wszystkich dzisiaj obsłużą, gdyż otwarte jest do 11.30, a nie tak znowu szybko petent zostaje odprawiony. Telefony w dziekanacie dzwonią, ale nikt ich nie odbiera.
Studenci wchodzą w rządku, dwójkami, a pod drzwiami trwa zacięta walka. Tłok robi się nie do wytrzymania, ktoś wbija mi łokieć w żebra, a ja tylko się uśmiecham i powtarzam 'proszę się nie pchać'. Nie potrafię być nawet zła na tych moich wspólników niedoli, tym bardziej że instynkt mnie nie zawiódł - należało przyjść wcześniej. Nawet nie chcę wiedzieć co sobie myślą Ci, którzy przyszli później i oczekują gdzieś na piętnastym metrze.
Moja koleżanka, ta co była na początku wychodzi z kwaśną miną. Okazało się, że zabrakło jakiegoś podpisu na jednym z wielu dokumentów jakie przyszła złożyć. Prawie biegnie, aby jeszcze złapać swojego promotora i wszystko odkręcić.
Wreszcie mi się udaje, wchodzę. Oczywiście standardowy gniewny pomruk 'jeszcze chwilę', i prośba o poczekanie na zewnątrz. Przyszedł jakiś inwalida, wpycha się przede mnie, a mnie zamiast litość i współczucie, krew zalewa. Ale nic. Twarda jestem. Znowu ktoś twierdzi, że był przede mną, ale tylko poszedł gdzieś na chwilę. Nie daję się nabrać na takie zagrywki. Najpierw mówi, że chce się tylko o coś spytać, a potem siedzi pół godziny. Jeszcze przyszedł wykładowca. Szlag! - sobie myślę. No, ale dobra. Niepełnosprawny wreszcie wychodzi i ja mogę wejść.
Pani z dziekanatu patrzy na mnie wyczekująco, a ja już jestem prawie w siódmym niebie. Składam te dwie (jakże niezbędne!) kartki, z którymi przyszłam. Pytam: 'To wszystko?' i słyszę odpowiedź: 'Tak'. Trudno wyrazić słowami jakie uczucia mnie przepełniły, kiedy wyszłam z dziekanatu, zobaczyła swoich kolegów gdzieś w kolejce i zdałam sobie sprawę, że to już koniec. Istna euforia".
Jeśli myślisz, że to relacja prosto z Polski Ludowej, około czterdziestu lat temu to nie jesteś w aż tak dużym błędzie. Wspomniane wydarzenia miały miejsce w tym roku, na jednej z warszawskich uczelni. Dodam, że był to uniwersytet, a że są tylko dwa...
To, że studenci studiów wyższych nie mają łatwo wiadomo od dawna. Prawdą jest także to, że dziekanaty są otwarte krótko, żeby nie powiedzieć skandalicznie krótko i to nie we wszystkie dni tygodnia. Co ciekawe w różnych godzinach, co zamiast ułatwiać, tylko dezorientuje studentów.
Ktoś mógłby powiedzieć, że wystarczy przyjść wcześniej, a nie zostawiać wszystko na ostatnią chwilę. Ale czy rzeczywiście? Złożenia jakiegokolwiek podania, czy prośby przed, po lub w trakcie sesji graniczy z niemożliwym. Złożenie takiegoż podania na początku lub końcu roku akademickiego także. Więc kiedy? W środku roku, tylko że wtedy na ogół nikt niczego nie potrzebuje i nie wymaga.
Niełatwo stwierdzić, co sprawia uczelniom taka trudność i dlaczego nie można wydłużyć godzin pracy dziekanatu. Oczywiście pracownicy w dziekanacie mają swoje zajęcia. Jeśli student przyjdzie poza godzinami otwarcia, jego szanse na załatwienie sprawy wynoszą mniej niż zero.
Wydaje się, że wystarczyłoby trochę dobrej woli, zarówno ze strony władz uczelni, jak też osób zajmujących się bezpośrednimi kontaktami ze studentami. Tymczasem student traktowany jest jak uciążliwy petent, który wyraźnie się naprzykrza. Nie jest szanowany jego czas, a także on sam. Godzinami musi stać w zatłoczonych, ciasnych korytarzach, zastanawiając się "czy dzisiaj zdążę?".
Wizerunek biednego studenta, zagryzającego zupkę chińską suchą bułką w nieco ciasnym pokoju w akademiku nie odbiega wiele od prawdy. Bardziej przedsiębiorczy studenci uczelni wyższych potrafią jednak dorobić do stypendium – i to wcale niemało. Jeżeli szukasz pracy, w której pogodzisz naukę z zarabianiem pieniędzy na część etatu, nie musisz już dorabiać w McDonaldzie.