Sam lot przebiega dość spokojnie, żeby nie powiedzieć sennie. Aczkolwiek miejsce w klasie ekonomicznej nie zachęca do spania..... Niespodzianki zaczynają się za to na lotnisku. Z samolotu nie przechodzimy do „rękawa” ale do wagonu (autobusu, pociągu??), który podwozi nas do miejsca odpraw. I tutaj nie wygląda to wesoło – koszmarna kolejka, w której stoję półtorej godziny, wcześniej oczywiście wypełniając dwa formularze. Musi to tyle trwać, skoro każdej osobie oficer skanuje palce wskazujące lewej i prawej dłoni, a dodatkowo robi zdjęcie. W końcu przedzieram się, wychodzę –
„Hej, Jaquelin! Nie mogę uwierzyć, że tutaj jestem!”
Pierwsze wrażenie po wyjściu z lotniska? Tutaj jest gorąco! Gorąco i wilgotno! A fakt ten jest jeszcze spotęgowany temperaturą w okolicy +5 st. C w czasie mojego wyjazdu z Polski.
Pierwsza noc mija spokojnie i szybko (chociaż bezsennie z powodu różnicy czasu), a na drugi dzień zaczynam zwiedzanie Waszyngtonu. Zanim jednak wyruszy się w takie samodzielne zwiedzanie warto zdać sobie sprawę z podstawowej rzeczy (mądry Polak po szkodzie....) - należy unikać „Memorial Day”, czyli amerykańskiego odpowiednika połączonych rocznic Powstania Warszawskiego, Listopadowego, Styczniowego, Bitwy pod Monte Cassino, Insurekcji Kościuszkowskiej i Cudu nad Wisłą. No chyba, że ktoś lubi się obijać o tłum weteranów wojennych chodzących, jeżdżących na wózkach i na... Harleyach.
Pomijając tę niedogodność zwiedzanie Waszyngtonu jest bardzo proste – wystarczy znaleźć się na „The Mall” (czasami z dodatkiem National) i wszystkie ważniejsze miejsca są na wyciągnięcie ręki. Idąc od strony zachodniej jest to Lincoln Memorial, World War II Memorial (otwarty w maju 2004), Washington Monument, aż na Kapitolu kończąc. Kapitol można zwiedzać za darmo, jeżeli tylko wcześnie rano postaramy się o zdobycie biletu uprawniającego do tego.
Po obu stronach „The Mall” mija się całą masę muzeów działających w ramach The Smitshonian Institute, do których wejście jest darmowe. Zwiedzając te muzea miałem mieszane uczucia. Z jednej strony wszystkie wystawy i wszystkie eksponaty są świetnie przygotowane, wyeksponowane, a ilość papierowych folderów reklamowych może przyprawić o zawrót głowy. Dodatkowe informacje? Proszę bardzo – „information desk” i pracujący tam ochotnicy (bardzo często emeryci) powiedzą wszystko na temat „co można zobaczyć w środku”. To gdzie jest „ale”? Ale jest w tym, że siłą rzeczy porównuje się te muzea do wystaw włoskich, angielskich, holenderskich czy polskich, a historia Ameryki jest oczywiście bardziej uboga. Dlatego też wiele wystaw dotyczy historii dość współczesnej – a nawet „pop”. Osobiście bardzo spodobało mi się muzeum Aircraft & Space, gdzie można zobaczyć zarówno turbinę silnika samolotowego w przekroju, latające jeszcze niedawno samoloty, jak również rakiety Pershing czy SS-20, jako wspomnienie nie tak znów odległych czasów. Samoloty i fragmenty statków kosmicznych robią wrażenie. W końcu kto z nas nie chciał lecieć w kosmos, albo przynajmniej być pilotem?
Oprócz muzeów możemy w centrum spotkać również wiewiórki – widziałem okazy w kolorze tradycyjnym, ale też i białe oraz czarne. No i oczywiście wszędzie są widoczne amerykańskie flagi. I jest ich raczej więcej niż mniej.....
Jeżeli „szukamy” w Waszyngotnie historii koniecznie trzeba odwiedzić Arlington Cemetery, gdzie swego czasu był pochowany Paderewski. Pięknie utrzymane alejki, równo przystrzyżona trawa, pomniki żołnierzy, cisza i spokój (pomijając masę gadających ludzi) – to miejsce naprawdę robi wrażenie.
Za „historyczną” dzielnicę uchodzi również Georgetown, który de facto jest oddzielnym miastem. A swoją sławę zawdzięcza J.F. Kennedyemu i jego rodzinie, którzy tam żyli
i posiadali kilka domów. Domów, których teraz zasadniczo nie można zwiedzać – są własnością prywatną. Oprócz tego w Georgetown można zrobić sporo zakupów oraz pobrać naukę na jednym z trzech działających w okolicy Waszyngtonu katolickim uniwersytecie.
Będąc w Waszyngtonie trudno oczywiście nie zobaczyć Białego Domu. W przeciwieństwie do Kapitolu, zwiedzanie Białego Domu nie jest takie proste. Trzeba wcześniej zgłosić taką chęć do swojego kongresmena (obywatele USA) lub do swojej ambasady (obcokrajowcy),
a uzyskanie zgody na wizytę tam trwa..... dłuuuugo. Jak usłyszałem w polskiej ambasadzie „teraz zwiedzanie Białego Domu jest dla obcokrajowca praktycznie niemożliwe”. Bez problemu za to można podejść do ogrodzenia i z daleka zobaczyć The White House. Podobnie zresztą jak Pentagon czy siedzibę FBI, które ogląda się ze znacznie bliższej odległości. Ale zwiedzanie zabronione!
Oczywiście nie samym zwiedzaniem żyje człowiek – gdzie odpocząć i na przykład napić się piwa? I tutaj pojawia się problem. To nie jest krakowski rynek, gdzie co krok jest „piwopój”. W samym centrum miasta nie ma zbyt wielu miejsc gdzie można to zrobić. Owszem – jakieś restauracje czy „jadłodajnie” można znaleźć dość łatwo, ale znalezienie miejsca gdzie można napić się piwa zajęło mi w pierwszy dzień ok. dwóch godzin. Z czystym sumieniem mogę polecić „Capitol City”, zaraz obok stacji kolejowej Central Station, który serwuje piwa własnej produkcji. Ciekawostką jest fakt, że lokal ten jest pierwszym barem w otwartym w Waszyngtonie od czasów prohibicji. Inny przyjemny lokal to „Henry’s Bar” znany przede wszystkim z wielkiej liczby Harleyów ustawianych przed nim w czasie „Memorial Day”. Piwo i tu, i tu ma dwie cechy – jest drogie i smakuje tak jakby nie było skończone. Piwa są zasadniczo słabe, a stosunek cena/mocy jest niebotyczny. Ale ta atmosfera amerykańskiego lokalu z włączonymi telewizorami ustawionymi najczęściej na kanały sportowe....
Trzeba również wspomnieć o przesympatycznych ludziach, których spotyka się na ulicy. Jakiś problem? Nie możesz znaleźć jakiegoś miejsca? Żaden problem – wystarczy zapytać kogokolwiek. Wprawdzie zdarzają się pomyłki – pewnego razu zamiast na „The Mall” znalazłem się w „mall” czyli dzielnicy handlowej Georgetown, ale.... informujący mnie kierowca autobusu w ramach rekompensaty odwiózł za darmo z powrotem. Zresztą trzeba dodać, że transport publiczny jest zorganizowany dość dobrze. Metrem można dotrzeć praktycznie w każde ważne miejsce, chociaż oznaczenia na peronach – w którą stronę iść w przypadku przesiadki – na początku są trudne do rozszyfrowania. Jednak jeżeli wiemy jaki jest końcowy przystanek naszego metra, w kierunku którym chcemy podążać wszystko staje się proste. Warto wiedzieć, że jeżeli w metrze weźmiemy bilet „bus transfer” to bilet autobusowy po wyjściu z metra będzie nas kosztował 0,75 zamiast 1,20 USD.
A autobusy komunikacji publicznej są zasadniczo puste i .... klimatyzowane. I nie wiem czy dla mnie nie była to jedna z bardziej przyjemnych niespodzianek w czasie tej podróży.