Z rankingu GUS jednoznacznie wynika, iż budownictwo jest branżą, w której zarobki rosną najszybciej.
Dla porównania w górnictwie, które od lat słynie z dobrych wynagrodzeń, dynamika wzrostu płac wyniosła w pierwszych trzech kwartałach 2006 r. 5%, a w budownictwie aż 9,2%.
Właściciele firm budowlanych zostają niejako postawieni pod ścianą. Nie mogą przyjmować nowych zleceń, gdyż brakuje im rąk do pracy, a jeśli już znajdą pracowników to muszą im płacić znacznie wyższe stawki. To z kolei powoduje, że spadają zyski i firmy muszą podnosić ceny usług budowlanych. To natomiast napędza wzrost cen oddawanych do użytku mieszkań. W ten sposób powstaje błędne koło.
Ratunkiem Ukraińcy?
Rozwiązaniem, które proponują sami przedsiębiorcy jest umożliwienie pracy w Polsce np. Ukraińcom.
Dlaczego akurat im?
Jak przyznają właściciele firm budowlanych Ukraińcy to dobrzy fachowcy, którzy niejednokrotnie sprawdzali się już w pracy na „czarno”. Chętnych do legalnej pracy w Polsce nie brakuje. Brakuje natomiast dobrej woli wśród urzędników, którzy twardo bronią dostępu do naszego rynku pracy.
Ministerstwo Pracy jest nieugięte
Ministerstwo, na czele którego stoi Anna Kalata z Samoobrony, uparcie odmawia pomocy w tej sprawie. Powołuje się na to, że w Polsce jest i tak bardzo wysokie bezrobocie – 2,5 mln osób. Zdaniem Pani minister to one powinny dostać pracę, a nie nasi wschodni sąsiedzi. Trudno jednak uznać takie tłumaczenie za sensowne. Nie każdy bezrobotny ma kwalifikacje i predyspozycje do pracy w budownictwie. Czas nagli, a za wschodnią granicą czekają tysiące gotowych do pracy pracowników. Choć sezon budowlany się kończy trudno oczekiwać, że nagle znajdzie się w kraju kilkaset tysięcy chętnych do pracy za oferowane stawki. Nie ma co liczyć również na szybkie przekwalifikowanie bezrobotnych z innych zawodów. Jedynym wyjściem wydają się wschodni sąsiedzi.
Nikt nie oczekuje trwałego otwarcia rynku pracy, a jedynie wydania pozwoleń Ukraińcom na choćby czasową pracę w Polsce. Koniunktura nie trwa przecież wiecznie i za rok czy dwa mogą oni nie być już potrzebni.
Jak dla mnie postępowanie na zasadzie: Nie damy innym pracy, choć nam brakuje rąk do pracy - niczemu nie służy. Wręcz przeciwnie, odbije się na przeciętnym Kowalskim dla którego i tak już wysokie koszty mieszkań staną jeszcze wyższe. Innym skutkiem będzie wzrost bezrobocia, gdyż firmy nie mogąc znaleźć pracowników za oferowane stawki będą zmuszone ogłaszać bankructwo.
Nie można zapominać, że budownictwo to branża naczyń powiązanych. Jedno miejsce pracy w budownictwie to 6-7 miejsc pracy w firmach podwykonawczych. Ktoś musi bowiem dostarczać materiały budowlane, transportować je, zakładać instalacje elektryczne i kanalizacyjne. Mieszkania to również drzwi, okna, meble, sprzęt ADG i RTV itd. Hamując rozwój budownictwa pośrednio hamuje się rozwój w wielu innych branżach.
Nie od dziś branżę budowlaną nazywa się lokomotywą gospodarki. Właśnie ze względu na szeroką sieć powiązań i jej wpływ na konsumpcję wielu dóbr i usług. Podcinanie gałęzi na której się siedzi w wykonaniu Ministerstwa Pracy to niczym zaniechanie dorzucania węgla do rozgrzanego pieca pędzącej lokomotywy. Na ile jednak starczy jej rozpędu? Czy koniecznie musi czekać na nowy rząd? A może jeszcze dłużej?