Zostawiamy słoneczny, wręcz upalny Kraków i po blisko 22 godzinnej jeździe następuje przyjazd do Chorwacji. Moje pierwsze wrażenie jest zdecydowanie negatywne – pogoda jest dwa razy gorsza niż w Polsce! Na niebie ołowiane chmury, nie zwiastujące nic dobrego, wiatr, brr! Przecież chciałem odpocząć na słonecznej plaży! Przychodzi mi do głowy myśl, że polar i nieprzemakalna kurtka na coś się jednak przydadzą. Drugie wrażenie jest równie nieprzyjemne – przed nami korek na Magistrali Adriatyckiej, taki, jakiego chyba w życiu nie widziałem. Objazdy? Dla nas tylko w teorii, w praktyce tylko dla mieszkańców okolicznych wiosek. Wokół nas po prostu kamienna pustynia. To nie jest śródziemnomorska zieleń. To nawet nie jest polska zieleń. To są spalone słońcem kępki traw rosnące na skalistych zboczach mijanych właśnie gór - surowych, ale pięknych. I kolejny szok. Na tym domu nie ma dachu. Na tym domu są ślady kul. Tutaj i tam przy drodze malutkie cmentarze ludzi, którzy kilka lat temu zginęli w bratobójczej walce. Po prostu szok. Ale za chwilę wychodzi słońce i robi się raźniej. Za chwilę widzimy w dali morze... Za chwilę, już w potwornym upale przyjeżdżamy do Murteru i zostajemy rozkwaterowani do mieszkań, gdzie spędzimy najbliższe dwa tygodnie naszego życia.
Na pierwszy rzut oka, Murter wydaje się być bardzo rozbudowaną miejscowością, ze skomplikowanym systemem dróg i ulic. W rzeczywistości cała komplikacja sprowadza się do jednokierunkowego ruchu w centrum na trzech ulicach zbiegających się przy malutkim rondzie, a „rozbudowana miejscowość” okazuje się być w sumie chorwacką wioską zamieszkaną przez dwa tysiące mieszkańców. Pierwszy kontakt z gospodynią jest trochę dziwny – uśmiechamy się do siebie, ale nie możemy się zrozumieć, chociaż podobno oba nasze narody należą do grupy Słowian, co więcej Chorwaci za swoją pra-ojczyznę uważają ziemie pomiędzy Odrą a Bugiem. Zimny prysznic doskonale odświeża po męczącej jeździe i za moment pojawia się córka gospodyni, która na szczęście mówi po angielsku. Od razu zaprasza na kawę, czekoladę i ciastka. I tak już jest zawsze. Nie jest to gościnność „turystyczna”, ale taka autentyczna, szczera. Rozmowa o życiu, i o wakacjach, i o warunkach w Chorwacji i o Polsce, i o wojnie. Dość tego, czas na plażę! Po chwili marszu jest... przepiękny lazur, na horyzoncie jachty i motorowe łodzie, w oddali Archipelag Kornaty i ... kamienie, wszędzie kamienie! Trzeba zapomnieć o wybrzeżu Costa Brava i kilkudziesięciu kilometrach piasku nad morzem. Tutaj plaża piaszczysta jest plażą sztuczną. Tutaj piasek można poczuć po przejściu 1,5 metra po kamienistym dnie. Warto, bo przeźroczystość wody jest olśniewająca. Niech się schowa głęboko Lazurowe Wybrzeże i Cannes!
Po kąpieli czas na kolację. Niestety nie są to tradycyjne dania chorwackie z grilla. Kolacja dla Polaków, siłą rzeczy przypomina jedzenie polskie. Wszystko poza podaną na przywitanie nowego turnusu rakiją. Rakija, która jest produkowana najczęściej z winogron lub z fig jest wódką dość silną, a w smaku bardzo silnie przypomina nasz dawny „KPN - Koniak Pędzony Nocą”, czyli bimber. W przeciwieństwie do tych naszych, zapomnianych już w większości produktów, rakiję można w Murterze kupić na każdym rogu ulicy. Podobnie zresztą jak w własnej produkcji wino czy sery. I jak lekkie zdziwienie wywołuje sprzedaż tych napojów w plastikowych butelkach po napojach gazowanych, to prawdziwe zdziwienie jest spowodowane faktem sprzedaży tych alkoholi przez dzieci. No cóż, co kraj to obyczaj, a innym niecodziennym u nas obyczajem jest używanie przez kobiety taczek do robienia zakupów! Trzeba przyznać, że z tymi zakupami to mają niezły kłopot. Oczywiście w sklepach jest wszystko, ale ceny po prostu powalają. Płacić ponad 80 zł za kg zwykłego, żółtego sera to chyba przesada, zwłaszcza, że zarobki wynoszą średnio ok. 1000 zł na miesiąc (w przeliczeniu). Wczasowiczów na szczęście ten problem nie dotyka tak bardzo i trzeba zobaczyć trochę tego pięknego kraju.
Z oferty wycieczek oferowanych przez różne biura turystyczne wybieram wycieczkę statkiem na archipelag Kornaty. Składa się on z 256 wysp, które powstały wiele lat temu w wyniku zalania przez morze Gór Dynarskich. Praktycznie cały archipelag to Park Narodowy, ale ciekawostką jest fakt, że poszczególne wyspy należą od wieków do mieszkańców Murteru, których przez to często nazywa się „najbogatszymi biedakami”, gdyż z tymi wyspami po prostu nie mają co zrobić. Wyspy te są zupełnie niezamieszkane, bo i trudno tam mieszkać, skoro na całym archipelagu nie ma ani jednego ujęcia pitnej wody! Tym większe zdumienie wzbudza widok trzech Pinii rosnących na wyspie do której dobijamy na plażowanie i na obiad. A na obiad wreszcie chorwackie danie - ryba z grilla. Bardzo dobra, aczkolwiek jej nazwa podawana przez obsługę nie mówi zupełnie nic. Czas wracać, a po drodze jeszcze przerwa na pływanie w czyściutkiej wodzie i nadzieja, że w tę stronę fale na morzu będą zdecydowanie mniejsze.
Wracamy szczęśliwie i od następnego dnia uprawiam turystykę niezorganizowaną, to znaczy smażę się na słoneczku, pływam i postanawiam zwiedzić Pałac Dioklecjana w Splicie. Split leży tylko ok. 80 km od Murteru, ale wycieczka kursowymi autobusami z kilkoma przesiadkami zajmuje cały dzień. Trzeba jednak przyznać, że komunikacja na trasie Dubrownik – Zagrzeb (z której to trasy odbija się w bok na Murter) przebiega bardzo dobrze. A wszystko to za sprawą konkurencyjnych linii autobusowych kursujących na tej trasie. Pałac Dioklecjana na wszystkich chyba robi duże wrażenie. Ten „pałac” jest przecież wielkości niektórych miasteczek! „Cysorz to mo klawe życie”. Piękny widok z wieży potwierdza przepuszczenia, że w dawnych czasach to budowali! Nie to co nasze M-ileś tam. I jeszcze spacer wąskimi uliczkami (korytarzami?) pałacu, jeszcze mrożona kawa w kawiarni (pałacowej kuchni?) i jeszcze spacer po porcie, gdzie uwagę wszystkich przykuwa wspaniała żaglówka z banderą USA. Tak, takim statkiem można przepłynąć Atlantyk!
Wracam do Murteru, by za kilka dni pojechać jeszcze dalej na południe do Dubrownika. Droga tam przechodzi wszelkie oczekiwania. Pięknie położona - po prawej stronie wysokie skały schodzące aż do morza, po lewej skaliste, niedostępne góry, za chwilę jeziora, które wyłaniają się zza zakrętu, by jeszcze po chwili znaleźć się... w Chinach. To rozlewiska rzeki Neretvy i położone tam pola sprawiają takie wrażenie. Piękne widoki, piękna pogoda i w końcu Dubrownik. Stary Dubrownik dzięki środkom UNESCO, już prawie w całości jest odbudowany po ostatniej w tamtym regionie wojnie, już można podziwiać panoramę miasta z murów obronnych (wejście i zejście tam jest bardzo męczące, ale warto), widok na Morze Adriatyckie, gdzie całkiem niedaleko po drugiej stronie horyzontu leży włoskie Bari, wspaniałe dubrownickie, starożytne uliczki, z kościołami, katedrą, muzeami, a pomiędzy tym wszystkim normalne życie mieszkańców starego Dubrownika i dość duża liczba turystów. Tłum ludzi jest troszkę męczący, ale zawsze można uciec przed nim do jednej z licznych kawiarni, albo restauracji, w których gdzieniegdzie mówią nawet po polsku. Trzeba wracać, za dwa dni obieram kierunek w stronę Polski, gdzie docieram po dwudziestu godzinach jazdy autobusem, z czego poważna część przypada na stanie w korku samochodowym w Chorwacji. W Polsce – brr! 10 stopni ciepła. Ciepła? W Chorwacji woda w morzu była cieplejsza! Zaczynam myśleć o powrocie w tamte strony. Może w następne wakacje? Już tylko jedenaście miesięcy...