Kościół na pierwszy ogień. Ksiądz zaproponował nam urocze terminy za dwa lata, lub tegoroczne, ale w godzinach po śniadaniowych, lub wieczornych. Nie bardzo nam to pasowało, ale otóż i znalazł się termin z mszą w środku dnia, w ostatnią sobotę karnawału – marcowy. Ale cóż, młodzi piękni, zakochani wzięliśmy, a co!
Sala – poszło gładko, bo termin jakoś nie oblegany. Niestety, nie wielka sala balowa, ale kameralna, urocza restauracja na 40 gości. Za to menu wyborne (nadal się oblizuję jak sobie przypomnę).
Orkiestrę, bądź DJ'a minęliśmy wielkim łukiem. Jak wspomniałam restauracja była kameralna, co oznacza mniej więcej tyle, że było miejsce na stoliki, maleńki parkiet i tyle. Miejsce dla człowieka ze sprzętem, było więc kompletnie nierealne. Założyliśmy więc wykorzystanie miejscowego sprzętu audio poprzez samoobsługę naszych młodych drużbów weselnych.
Suknia ślubna – marzenie nie jednej narzeczonej. Jednakże dla mnie – ekonomicznie i bez wygłupów. Pominęłam wielkie salony ślubne, wypasione katalogi i periodyki typu „Panna Młoda” i „Mój ślub”. Znalazłam w sieci wypożyczalnie sukien i pojechałam z dziewczynami coś wybrać. Z założeniem, że może coś wyszperamy. Na miejscu okazało się, ze wybór był gigantyczny. Jeden wielki salon z sukniami białymi, drugi écru, a dla wymagających jeszcze spory wieszak z możliwością kolorowej kreacji. Siedziałyśmy tam chyba pół dnia, ale opłacało się. Moja suknia ślubna była jak z bajki. Dokładnie taka jak sobie wymarzyłam. Do tego tanio i bez problemów ze zbytem po imprezie.
Limuzyna. Kreatywność jest w cenie. Wybraliśmy się więc do ojca naszego drużby, czy nie byłby tak uprzejmy i nie pożyczył nam na jeden wieczór swojego wychuchanego autka. O dziwo zgodził się, bez problemów! Dostaliśmy tylko szereg wytycznych, jak nie zniszczyć lakieru poprzez „oszpecanie samochodu jakimiś chwastami”.
A właśnie chwasty... kwiaty znaczy. Tutaj oszalałam. Wybrałam się do mojej znajomej kwiaciarki i wybrałam najpiękniejszy bukiet ślubny jaki można sobie wyobrazić. Delikatny, a jednocześnie z charakterkiem. Idealny do mojej sukni!
Najwięcej o dziwo zajęło nam znalezienie mało inwazyjnego systemu mocowania kwiatów na aucie, ale wprawna kwiaciarka znalazła sposób.
Ślub był jeszcze daleko, mogłam więc zając się teraz sprawami mojej pracy magisterskiej, obrany i wszystkiego co się z tym wiąże. I w tydzień przed ślubem u znajomych olśniło mnie, ze coś BARDZO ważnego mi umknęło. Oglądaliśmy ich fotografie ślubne... Razem zdecydowaliśmy, że nie chcemy kamery, ale nie wyeliminowaliśmy fotografa!!! Zaczęły się więc gorączkowe poszukiwania dobrych zdjęć ślubnych. Najpierw znajomi i ich polecenia, potem internet, potem studia w bliższej i dalszej okolicy. Niestety na termin „za tydzień” większość reagowała śmiechem. Finalnie umówiliśmy sesję u fotografa „na rogu”, który zaskakujące miał dużo wolnych terminów.
Ceremonia była wzruszająca, Wesele toczyło się jak powinno. Jedzenie było wyśmienite – jak wspominałam-goście bawili się przednio. Nastała godzina wyjazdu do fotografa. Byłam już lekko zaniepokojona, gdy Pan Fotograf rozwinął tła: kominek, park, aleja róż, zachód słonca, błech... cóż raz kozie śmierć. Pozowaliśmy więc do moich, wyjątkowych, niezapomnianych, jedynych w życiu zdjęć ślubnych. Pięć ujęć, dziękujemy, do widzenia i tyle.
Minął jakiś czas, nie będę mówić, że długi, bo fotograf uwinął się w tydzień i zatelefonował z informacją, ze zdjęcia gotowe.
Z perspektywy dzisiejszego dnia, wspominam ten wyjątkowy dzień ze wzruszeniem. Ale nie sięgam zbyt często do mojego albumu ślubnego. Tandetne tła, wymuszone w pośpiechu uśmiechy, przerysowane nogi- masakra.
Bazując więc na mojej uroczej przygodzie z fotografią ślubną radzę, nie zapomnijcie czasem o czymś ważnym w gorączce przygotowań. Potem, aż przykro oglądać, jak bardzo można oszpecić wspomnienia.