Kiedy byłem kilkuletnim berbeciem, do szkoły jeszcze nie chodziłem, do mojego dziadka Antoniego przychodził sąsiad na wieczorne rozmowy. Sąsiad miastowy był, ożenił się z tutejszą dziewczyną i zamieszkał z nią i jej matką - nie wiedział, jak się żyje na wsi, był jednak człowiekiem dociekliwym i nie wywyższał się, toteż mój dziadek uznał go za przyjaciela i dużo opowiadał o wiejskim życiu. Słuchałem tych rozmów, czasami wyganiano mnie z kuchni, gdzie te rozmowy odbywały się – podejrzewam, że wtedy rozmawiano o polityce (były lata osiemdziesiąte, panował jeszcze komuna), bo przy żartach o gołych babach i tym podobnych tylko popatrywano na mnie z uśmiechem, który strasznie mnie złościł.
Jedną z tych rozmów dziadka z sąsiadem zapamiętałem bardzo dokładnie. Dziadek mówił, że za jego szczenięcych lat nie było radia ani telewizora i jedyną rozrywką chłopów zimową porą (latem nie było czasu na rozrywki, bo trzeba było obrobić pole i wyspać się) były wieczorne spotkania w chacie najbardziej uważanego z nich i rozmowy o polityce albo o strachach. W tym samym czasie kobiety spotykały się w innej chacie i gadały o babskich sprawach, powiadał dziadek i znacząco macał się w kroku. Podczas gdy dorośli dyskutowali, często przy bimbrze, dzieciaki siedziały po przypieckach i kątach chaty, starając pozostać się niewidocznymi i nawet nie odetchnąć, co by ich nie wygnano. Jednym z tych dzieciaków był mój dziadek.
Był mroźny i śnieżny styczeń tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego roku, dziadek Antoni miał wtedy pięć lat. Któregoś wieczoru w domu sąsiada, który był sołtysem, zebrali się starsi i najbardziej poważani we wsi chłopi, razem z nimi przywędrowało kilkoro dzieciaków, między nimi mój dziadek. Sołtys na czas gawędy rozstawił wokół wszystkich ścian izby ławy, na środku stał stół, nakryty białym obrusem, na nim kwaterka bimbru i pustka szklanka. Chłopi którzy przybyli na zebranie, w kieszeniach kożuchów przynieśli większe, litrowe, flasze samogonu. Zaczęło się od tego, że gospodarz nalał pół szklanki wódki i wręczył ją chłopu, który siedział od niego na prawo, ten powiedział, „żeby na zdrowie wyszło”, wychylił jednym haustem zwartość szklanki i zamaszystym ruchem ręki strząsnął pozostałe krople na klepisko. Na ten znak chłopi zaczęli wyjmować swoje flaszki i stawiać na stole, wkrótce, ten był pełen butelek i kilka z nich musiało stanąć pod stołem. Szklanka krążyła dookoła izby, ten który wypił, nalewał kolejną i wręczał sąsiadowi z prawej. Dziadek razem z trzema czy czterema starszymi chłopakami przypatrywał się temu z przypiecka i czekał niecierpliwie, aż zaczną gawędę.
Na wąsatych twarzach chłopów pojawiły się rumieńce, rozpięli pasy albo troki, którymi przepasane były kożuchy, rozchylili poły kożuchów. Zaczęli gadać, opowiadali różne historie, z początku każdy chciał dojść do słowa, szybko jednak całą uwagę skupił na sobie sołtys. Miał śpiewny głos i często, między wymawianymi z wolna i z namysłem zdaniami, cmokał. Opowiadał swoje przygody z czasów dwudziestoletniej służby w carskiej armii. Trafił do niej, kiedy miał szesnaście lat, odsłużył dwa dziesięciolecia co do dnia i jeszcze trzy miesiące w wojskowych kazamatach za ubliżenie jakiemuś oficerowi. „Jakie to ubliżenie było?” – powiadał. „Przeszedł (ów oficer) za moimi plecami, że go nawet nie zauważyłem, a potem mnie podał, że honorów nie oddałem, znaczy nie zasalutowałem”. Później opowiadał o pojedynku między oficerami, którego był świadkiem, dalej o swojej miłości do pewnej kozaczki. Potrafił opowiadać i znać było, że ma o czym – szklanka cały czas zataczała okrąg w izbie i słuchaczom opowieść coraz bardziej się podobała. Przerwało ją pukanie do drzwi.
W tamtych latach wędrowali jeszcze po wsiach dziadowie bajarze, którzy za miskę strawy, szklankę samogonu i nocleg opowiadali o tym co dzieje się w świecie. Niekiedy opowiadali też, co dzieje się w zaświatach. Taki właśnie dziad zapukał teraz do drzwi. Zbliżał się północek, na zewnątrz ciemno, że oko wykol, i mróz, że aż śnieg trzaskał. Weź tu nie wpuść takiego nieboraka. Wpuścili, posadzili na ławie, stojącej najbliżej pieca. Gospodarz osobiście nalał w szklankę wódki i wręczył przybyszowi, mówiąc „gość w dom, Bóg w dom”. Później z garnka stojącego na fajerkach nałożył kopiastą miskę dymiącej kaszy i nieskąpo okrasił kaszę skwarkami. Dziad aż pokraśniał z zadowolenia i chyba na policzku pokazała mu się łza, chociaż to może był topiący się śnieg, bo brodę, brwi i włosy, wystające spod czapy, miał dziad pokryte szronem. Wódkę wychylił czym prędzej, ale kaszę jadł powoli, widocznie rozkoszując się jej smakiem. W tym czasie wszystkie spojrzenia były w niego utkwione.
Kiedy wreszcie dziad skończył jeść, odezwał się do niego sołtys tymi słowy:
- A teraz opowiadajcie. A jak dobrze opowiecie, czeka was jeszcze miska kaszy i kolejna rano, nocleg na przypiecku, a i słoniny i chleba na dalszą drogę nie poskąpię.
- A o czym bracia chcecie posłuchać? – zapytał dziad.
- O sobie opowiedzcie, coście przeżyli, kiedy tak wędrowaliście po świecie – rzucił najmłodszy i najbardziej podchmielony z zebranych chłopów, inni zaczęli potakiwać.
- Mróz dzisiaj straszny, może więc to rzeczywiście czas, by o tym opowiedzieć –zamyślił się na chwilę dziad. - Słuchajcie zatem uważnie i odstawcie na razie tę szklankę, byście dobrze moją opowieść zrozumieli, mi możecie jednak jeszcze nalać, bo język mi zdrętwiał okrutnie na tym ziąbie.
Patrzycie na moją mizerotę i może trudno wam uwierzyć, ale nie zawsze byłem dziadem, który wędruje po tym strasznym świecie i prosi o łyżkę strawy i miejsce, by złożyć na noc głowę. Urodziłem się jako pan. Mój ojciec był, wprawdzie zubożałym, ale herbowym, szlachcicem, i w dworze, w którym spędziłem pierwszych kilka lata życia, wisiała szabla, która pamiętała jeszcze czasy świetności mojego rodu i samej Rzeczypospolitej. To było też powodem mojego dalszego nieszczęścia. Powstanie Styczniowe - mówili wam pewnie o nim ojcowie, a może i niektórzy z was sami pamiętają te czasy. Mój rodziciel brał w nim udział, został ranny, a później zesłano go na Sybir. Matka tak bardzo kochała ojca, że iść z nim postanowiła na tułaczkę i zatratę. Razem z nimi wyruszyłem ja, miałem wtedy sześć lat, i moja młodsza siostra, którą w pieluchy jeszcze zawijano. Siostra nie przeżyła drogi, zabił ją mróz.
Straszna to rzecz Sybir, straszna zwłaszcza zimą, zwłaszcza dla człowieka głodnego. A głód cierpieliśmy często. Żeby się jakoś ratować, zimową porą ojciec chodził na oddalone o cztery wiorsty od naszej ziemianki jezioro i tam łowił ryby przez dziury w lodzie, jeśli mu się poszczęściło, byliśmy syci przez cały tydzień. Czasami zabierał mnie na te wyprawy. Droga prowadziła przez las w którym był cmentarz, właściwie stało tam tylko kilka spróchniałych pochylonych krzyży. Miejscowi powiadali jednak, że leżą tam setki ludzi, Rosjan i Polaków, tylko że nie było komu się opiekować nagrobkami i wszystko zarosło jedliną. Ojciec wydawał się wcale nie bać, ja jednak, ilekroć przechodziłem obok tych krzyży, czułem, jak wszystkie włosy na ciele stają mi dęba i dreszcz przechodzi po krzyżu.
Owej nocy, a była ona wyjątkowo jasna i mroźna, wracaliśmy z ojcem z połowu, który bardzo się powiódł, humor nam więc dopisywał. Myśl o sutym posiłki sprawiła, że nawet perspektywa przechodzenia obok cmentarza nie wydawała mi się taka straszna. Kiedy doszliśmy do cmentarza i zwyczajowo przeżegnaliśmy się, dostrzegliśmy człowieka idącego z naprzeciwka. Był cały ubrany na czarno, nie miał chyba jednak przy sobie broni, w każdym razie żadnej strzelby. Kiedy się zrównaliśmy, przystanęliśmy, takoż i on.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – powiedział ojciec.
- Na wieki wieków. Amen – odpowiedział przybysz.
Przez dłuższą chwilę staliśmy w milczeniu, razem z ojcem patrzyliśmy na przybysza, który miał dziwnie czerwoną skórę twarzy i dłoni, nie odmrożoną jednak, tylko jakby przez dłuższy czas stał zbyt blisko ognia. Wędrowiec w tym czasie wydawał się patrzeć na nas, a jednocześnie gdzieś w dal, zupełnie jakbyśmy byli przezroczyści. Wreszcie ojciec przerwał niezręczną ciszę uwagą, że mróz straszy.
Tak, mróz – odparł wędrowiec, jakby wyrwany z zamyślenia – kiedy trzydzieści lat temu szedłem tutaj po Powstaniu (chodziło mu zapewne o Powstanie Listopadowe – jak to możliwe, przecież nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia lat), mróz był taki sam. A później przez cały rok marzłem, Boże, jak bardzo ja marzłem. Myślałem, że już nigdy się nie ogrzeję. Najbardziej zmarzłem jednak tamtej lutowej nocy, kiedy stałem w samej koszuli przed plutonem, który mnie rozstrzelał. Na chwilę przed salwą modliłem, bym chociaż jeszcze jeden raz mógł się ogrzać na tym albo na tamtym świecie. Potem rozpalono w mojej duszy ogień przebaczenia i nie straszny mi już żaden mróz.