Eh, naoglądałam się filmów. Szczególnie pamiętam jeden – "50 pierwszych randek", po którym Hawaje stały się destynacją moich marzeń.

Data dodania: 2014-07-30

Wyświetleń: 1571

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

Hawaje - filmowy sen

Podróżując do Stanów wiele osób chce sprawdzić czy jest tak jak na filmach. W moim przypadku było o wiele lepiej – nie czułam, że oglądam film w trójwymiarze – wreszcie byłam jego głównym bohaterem.

Nim zaczęłam planować moją podróż na Hawaje, znałam tylko suche geograficzne fakty, jak np. ten, że składają się one ze 136 wysp (którą wybrać??) i mimo, że jest to rajski archipelag – wyspy są między sobą zróżnicowane i to, co można na nich zobaczyć sięga znacznie dalej niż uroki białego piasku i lazurowej wody. Pamiętam moje szczęście gdy dowiedziałam się, że klimat jest tam znośny, a temperatury stabilne – nie spadające poniżej 26 stopni, ale też nieprzekraczające 31. Moim przedwyjazdowym postanowieniem było nie wpaść w sidła komercyjnej infrastruktury turystycznej i nie zadowalać się poznawaniem hawajskiej kultury od strony hotelowych hula dance – siedząc bezmyślnie nad basen z emerytami w hawajskich koszulach. Jak się okazało nawet infrastruktura turystyczna mnie totalnie zaskoczyła, okazało się, że mogę w jej ramach znaleźć coś dla siebie i chyba ten brak oczekiwań i poddanie się chwili sprawiły, że świetnie się bawiłam.

Przejdźmy jednak do konkretów. Sezon na Hawajach trwa od grudnia do kwietnia. Próbowałam go ominąć, ale się nie udało. Wybrałam się w lutym, żeby uciec od przedwiosennej polskiej pluchy i wylądowałam na Oahu. Pierwszym przystankiem było oczywiście Honolulu. Moje pierwsze przemyślenie było takie, że miasto, które ma w swoim krajobrazie wybrzeże to o wiele lepszy komfort życia i dużo więcej możliwości spędzania wolnego czasu. Pokochałam więc Honolulu i pomyślałam, że jeśli całe życie musiałabym spędzić w mieście, to właśnie w takim. Co ciekawego można tu zobaczyć? A choćby jedyny w USA pałac królewski, pochodzący z XIX w., kiedy Hawaje były niezależnym królestwem. Następnie wybrałam się na południe wyspy, bo chociaż zwykle unikam zatłoczonych plaż, musiałam zobaczyć legendarną Waikiki. Mile zaskoczył mnie ocean – naprawdę czysty i z idealnymi falami do surfowania. Moja przygoda z surfingiem (który narodził się własnie na Hawajach) na Waikiki szybko się skończyła i był to jeden z zupełnie niefilmowych elementów mojej podróży – wycięłam więc te kadry z pamięci i ruszyłam dalej. Już wtedy zauważyłam charakterystyczną urodę rodzimych mieszkańców. Mimo, że Hawaje to dziś stan USA, historycznie jego ludność należała do narodów polinezyjskich, charakterystyczna jest wiec ciemniejsza karnacja i lekko skośne oczy. Dziś prawdziwie tubylczej ludności na Hawajach został niestety jedynie tysiąc.

Ostatnim przystankiem przed prawdziwie przyrodniczą wyprawą w głąb Hawajów była historyczna baza marynarki wojennej – Pearl Harbour. Znacie historię, widzieliście pewnie film, więc nie będę się rozpisywać. Powiem tylko, że wielkie wrażenie robi pomnik upamiętniający ofiary okrętu USS Arizona – platforma z tablicą nazwisk tragicznie poległych. Kolejnym przystankiem  w mojej wyprawie była ponoć najpiękniejsza zatoka Hanauma Bay powstała w kraterze wygasłego wulkanu. To tu zatrzymałam się w komfortowym hotelu, wzięłam udział w tradycyjnym wieczorze luau, poznałam świetnych ludzi i prawdziwie odpoczęłam. Moja przygoda z nurkowaniem skończyła się z dużo większym powodzeniem niż surfowanie i do końca życia nie zapomnę życia podwodnego i koralowców tej zatoki. Zapierałam się nogami i rękami przed powrotem do domu, ale wiedziałam, że data na bilecie powrotnym nie przesunie się magicznie do przodu, choćby nie wiem co. Spakowałam się i z ciężkim sercem wsiadłam do samolotu do Polski. Patrząc na Hawaje z okna samolotu widziałam oczami wyobraźni napis „The End”, ale szybko go skreśliłam i zastąpiłam na: „To be continued” ;).

Licencja: Creative Commons
0 Ocena