Choć czasy powojenne nie były dla Polaków łaskawe, jedna rzecz wtedy wychodziła pięknie ponad miarę, a mianowicie produkcja wódki. Niezależnie od tego, kto akurat zajmował najwyższy stołek, niezależnie od układów geopolitycznych, wódka była produkowana i sprzedawana w ilościach wręcz niewyobrażalnych.

Data dodania: 2014-03-24

Wyświetleń: 1349

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

Wódka w Polsce powojennej

Wódka w Polsce powojennej

Handel ze Wschodnim Bratem odbywał się w myśl dobrze znanej zasady: my wam damy węgiel, a wy nam za to zabierzecie cukier. To jednak nie do końca prawda, bo cukru to akurat wiele nie było. Było za to sporo skrobi w różnej postaci, która idealnie nadawała się do produkcji alkoholu, więc w ramach barteru płaciliśmy głównie wódką. Co więcej – w latach 60 i 70 na terenie całego Układu Warszawskiego można było kupić głównie wódkę polskiej produkcji. Mało tego – nawet w samej Rosji wtedy sprzedawano głównie polską wódkę. Nie żeby Rosjanie swojej nie mieli, ale w latach 70 skupili się na problemie sprzedaży wódki za granicę, w czym zresztą Polacy nie pomagali, bo Amerykanie chcieli wiedzieć, czy wódka i jej destylacja jest wynalazkiem polskim, czy rosyjskim, a tu już żadne układy polityczne nie zdołały sytuacji załagodzić.

Wódka dla Stonesów

Warszawa, Sala Kongresowa. Wydarzenie w historii PRL-u bez precedensu, czyli koncert Rolling Stonesów. Po koncercie nie mogło się obejść bez wizyty w barze. Barmana poprosili o butelkę tequili, ale ten, nie w ciemię widać bity, zaproponował, żeby tequilę zamienić jednak na wódkę, bo to wszak polski trunek. Stonesom tak się ten wariant spodobał, że za koncert kazali sobie zapłacić kontenerem wódki. Ten niestety utknął gdzieś na cle, co pewnie przypadkiem nie było. Grunt, że wtedy już polska wódka dostała niezłą metkę, i choć Stonesów więcej w Polsce nikt nie widział, to oni naszą wódkę – być może tak.

Wódka wojenna

Stan wojenny nie pozostał bez wpływu na polską wódkę. Na balkonach, w piwnicach, wszędzie gdzie się tylko dało, powstawały niewielkie, rodzinne gorzelnie. W niektórych dzielnicach większych miast wręcz można było upić się, oddychając, a PGR-y cudem tylko chyba nie utonęły, bo choć płodów nie było, wódka z czegoś powstać musiała.

Głównym produktem domowych gorzelni była wódka produkowana według receptury Grunwaldu, zwana pospolicie „1410”. Historia zatoczyła koło, bo choć przepisu na 1410 nikt chyba nie zapisał, przypominał on ten z 1405 wpisany w księgi z Sandomierza.

Nowe kategorie wódek

Lata 90 to nie tylko zmiany polityczne, ale także zmiany w systemie kategoryzacji wódek – dla wielu zresztą niemal tak samo istotne. Najważniejszą nowością było utworzenie klasy Top Premium, dziś zwanej często superpremium, a wtedy także Super Top Premium. Destylacja wódek dostała się tym samym na nowy poziom, a Polacy nie próżnowali. Polska „belwederka” była jedną z dwóch wódek na świecie, które jako pierwsze zyskały ten status (drugą, a chronologicznie w zasadzie pierwszą, była francuska Grey Goose). Polakom zabawa w wódki superpremium najwyraźniej przypadła do gustu, bo wkrótce wódek tej klasy mieliśmy już dość sporo, a popyt na nie był wielki – największy w Stanach Zjednoczonych. Sprzedawaliśmy tam całe kontenery pakowanych w genialne butelki marek Exquisite Wyborowa, Chopin, Ketel One czy Stoli Elit, każąc za nie zapłacić ponad 100 złotych za butelkę o tradycyjnej pojemności 0,7l.

Problematyczny produkt

Niemcy chwalą się swoimi solidnymi drogami, włosi mają Ferrari, a Amerykanie wciskają nam, że najlepsze tablety robi Apple. Dlaczego więc my nie mielibyśmy głośno mówić, że polska wódka jest najlepsza? Rządzący pilnują reklamy alkoholi ze względu na ustawę o zapobieganiu alkoholizmowi, ale z problemem poradzili sobie producenci włoskich i francuskich win, czeskich i niemieckich piw i nawet Irlandczycy ze swoimi likierami. Czas więc nareszcie docenić to, że zanim przeczytasz ten tekst do końca, ktoś znowu wychyli kieliszek polskiej wódki.

Licencja: Creative Commons
0 Ocena