Kochane dzieciaczki. Moje wy tiju, tiju, tiju, tiju-tu! Maleństwa wy śliczne (jak to dobrze, że nie moje, łaska Pańska uchroniła i nic mi nigdy nie pękło, niech dzięki będą!) Niech leżą i słuchają, a które się ruszy, too... No!

Data dodania: 2013-02-22

Wyświetleń: 2037

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

O  Kopciu  i  gminie  tojebajka - Spokonocka  Dziadka  Jądrusia

          Dawno, dawno temu, jakiś tydzień temu, a może i trochę dawniej, w domku, który stał na obrzeżu miasteczka mieszkała pewna dziewczynka. Domek był niewielki, ale pakowny, bo były w nim trzy sypialnie, salon, kuchnia, gospodarczy, garaż, ganek, dwa sraczyki, dwie łazienki, strych z pralnią i tkalnią. Pod domkiem były przepiękne piwnice. W jednej była kotłownia, w drugiej przebieralnia pół na pół z sypialenką, a trzecia zamknięta była na dwie kłódki i nikt nie wiedział, poza Mamą, co tam w środku jest. Wokół domku ścielił się ogródek, a całość otoczona była betonowym płotkiem wysokim na trzy metry i po wierzchu posypanym tłuczonym szkłem i gwoździami na sztorc.

          Ta dziewczynka, o której wam wspomniałem na początku, miała jakieś imię, ale nikt go nie pamiętał. Wołano na nią Kopeć. Dlaczego? Już mówię. Otóż Kopeć mieszkała w piwnicy w części przebieralnio-sypielenki. Na górze, w pierwszej sypialni, mieszkała Mamusia, w drugiej Córusia, a w trzeciej Córeńka. Codziennie Kopeć przynosiła z piwnicy do gospodarczego węgiel, koks i drewno. Mamusia osobiście dokładała do kuchni i pieców. To było bezpieczniejsze. Bo przedtem robiła to Kopeć. Ale za każdym razem i przy kuchni, i przy każdym z trzech pieców, robiła takiego kopcia, że trzeba było dom wietrzyć oraz odwoływać Straż Pożarną, która, widząc z oddali słup dymu, przyjeżdżała z interwencją. Taka nieuzasadniona interwencja karana była mandatem, a Kopeć laniem. Bardzo to męczyło Mamusię, więc zabroniła Kopciowi brać zapałek do ręki, bo zawsze, co zapaliła, to skopciła. I stąd się wzięło jej imię, czyli pseudonim. Niektórzy sugerowali, aby nazywać ją Kopciuszek z racji drobnej budowy i niewielkiego wzrostu. Jednak inni twardo, z uwagi na potężne kopcie obstawali przy Kopeć i już.

          Po przyniesieniu węgla, koksu i drewna Kopeć myła podłogę w kuchni, a resztę chałupy odkurzała odkurzaczem (taki kij z wiąchą piór) i robiła śniadanie dla Mamusi i obu Siostrzyczek. Potem zmywała naczynia płynem „Kalasanty”, gotowała obiad, zostawiała go na kuchni, by nie wystygł i nareszcie mogła zejść do przebieralni i zająć się swoją zasadniczą pracą: przebieraniem. Przebierała, bowiem, swymi zgrabnymi paluszkami oddzielając mak od zboża. Maczek na lewo, zbóżko na prawo. Maczek na lewo, zbóżko… itd. W przebieralni (stąd nazwa) było tego zmieszanego szajsu prawie dwie i pół tony! Roboty było do usr… do ust, a nawet po gardło. No, roboty było do starości. Nie to, co dziś, że dziś jest, a jutro „do widzenia”. To były piękne czasy, jeśli chodzi o podaż pracy. Ale do rzeczy. Otóż wydawałoby się, że Kopciuch była nieszczęśliwą dziewczynką wykorzystywaną przez złą Mamusię i złe Siostrzyczki. I racja! Tak było. Jednak tu spieszę wyjaśnić, że Mamusia nie była prawdziwą Mamusią Kopcia. Kopeć była dzieckiem adopcyjnym i Mamusia brała pieniądze od Gminy za mamusiostwo. Oczywiście wiadomo, że Gmina kontrolowała tę opiekę, tyle, że kontroli nie było, bo do warownego domku dostać się nie było jak, a pieniądze i tak były z Powiatu, a Powiat wierzył Gminie, bo Wójt świetnie pisał sprawozdania z wykonania niewykonań.

          I tu zaczyna się bajkowa intryga.

          Na poddaszu, na strychu, mieszkała jeszcze jedna lokatorka. Praczka. Emigrantka. Biedna była, bo Mamusia przyjęła ją, jako tkaczkę, a ponieważ ciężko było się z nią porozumieć, gdyż cierpiała na przewlekłą czkawkę, dołożyła jej więc pranie i wiadomo było, że po praniu „praczka czka i też tam tka”. Ale nikt nie wiedział, że Praczka i Kopeć, obie i każda z osobna, są tego samego pochodzenia. Obie były Polkami. A Polak, wiadomo, potrafi.

          Jak to się stało, że obie one się poznały i dogadały (ta czkawka!), tego nawet bajka nie wie. Podobno w kontakcie pomogły dwa szczury mieszkające w domku: Huck i Finn. Ale pewności, co do tych domniemań nie ma. Wiadomo jedno, otóż Praczka musiała wychodzić do ogrodu, by na sznurach wieszać uprane pranie. Kopeć natomiast poruszała się na przestrzeni kuchnia-piwnica. Ale we dwie miały opanowany cały dom wraz z ogrodem! W ogrodzie, już wcześniej, Praczka spotkała lisa Żegnalisa. Zrobił on podkop pod płotkiem o od czasu do czasu, tak kontrolnie, zaglądał w przestrzeń domku na obrzeżu. Poznał Praczkę. Było miło… Dawał się pokarmić, gdy Praczka mu dawała… Zawsze żegnał się czule, jak na Żegnalisa przystało. Kopeć podrzucała Praczce różne wiktuały dla lisa. Jego status gospodarczy wyraźnie się poprawiał.

          Ale darmowe dobro nie może trwać w nieskończoność. Przyszedł czas zapłaty. Pewnego słonecznego dnia, po radosnym bara-bara z Praczką, usłyszał:

 - Żegnalis, hep! Jeśli, hep, chcesz, hep, hep, tak, hep, cholera dalej, hep, to, hep, skombinuj dla, hep, Kopcia fajną hep, kieckę i bu-hep-uciki!

Nie wiedział Żegnalis skąd taki pomysł. A ja wam wyjaśnię. Otóż Wójt Gminy ogłosił, że z okazji poszukiwania odpowiedniej kandydatki na żonę dla jego Syna, organizuje bal, na którym jego Syn sam wybierze przyszłą wójtównę sobie i Gminie na chwałę. Wójt zaś w wianie przekaże młodym konto (teraz numer zastrzeżony) z paroma sztukami zer i dom w Gminie własnościowy z podatkiem VAT spłaconym zero rat.

            Lis Żegnalis wszedł w interes, gdyż jako lisisty lis wyczuwał interesy i korzystne kombinacje na odległość. Coś tam sobie pokalkulował, pomyślał i wybrał się w podróż na Biegun Północny. Zmienił futro na białe, nazwisko na Piesiec i dalejże tropić, węszyć, szukać pomiędzy lodowymi złomami, skałami, krami, polami śniegowymi oświetlanymi jedynie jaskrą polarną. Aż jednego nocnego dnia (bo była to noc polarna) trafił na, no może nie to co szukał (bo czego szukał nie wiemy), ale na okazję: wyobraźcie sobie noc nad lodową przestrzenią, świszczący wiatr wokół, gwiazdy w górze przelewane kolorową iskrą, a tu, na brzegu przerębli siedzi sobie Królowa Śniegu. Swoje szklane lodowe pantofelki postawiła z boku, focze futerko zrzuciła za siebie i moczy nogi w przeręblu, bo tak ją odciski napierdzielają! No to Żegnalis, jak to złodziejski lis z natury, łaps te pantofelki i futerko i chodu. A ona siedzi i nic. I patrzcie dzieciaki: bezkarnie mu się to udało, a Królowa Śniegu została na lodzie. Powrócił w tryumfie! Królową na początek szlak chciał trafić, ale w koronowaną głowę nie tak łatwo, to i nie trafił. A zaraz potem przyszła informacja o możliwości przebiegunowienia i królowa natychmiast zajęła się dzwonieniem na Biegun Południowy, co by ustalić sposoby przeprowadzki. I pewnie to uratowało Piesieca vel Żegnalisa (a może odwrotnie) od śmiertelnego pościgu. Przyniósł on futerko oraz pantofelki, na co mu Praczka powiedziała:

 - Ty się, Żegnalis nie martw. Masz do przodu. Będzie cycuś! Tylko spoko, orinoko! Taka gadka! Jest malyna i pełna kontrol. Obiecane cie nie minie! Turlaj mię i spieszczaj, jam twoja od zaraz, kopuluj i próbuj mić dziecko! – tak mu mówiła i było spokojnie, bo nie chciał być ojcem (hep, hep w tej relacji pominąłem).

          Po upojnym bunga-bunga Praczka namówiła Hucka i Finna, żeby z dużej dyni wygryzły środek i przymocowały kółka. Tak powstała kareta. A gdy nadszedł dzień gminnego balu Mamusia i obie Córeczki pozakładały najlepsze ciuchy i wybrały się balować i konkurować o rękę Zyzola. Kopeć została w domu. I wtedy to Praczka kazała jej założyć maseczkę na buzię, futerko królowej i jej szklane pantofelki. Wsadziła do karety, a szczury zaprzęgły się do niej. I pojechała.

          Bal, jak to bal. Większość siedzi przy stołach, je i gada. Niektórzy tańczą przy muzyce z odtwarzacza. Wszyscy piją. A niektórzy tylko. Panny siedzą pod ścianą i chichoczą głupawo. Zyzol siedzi obok Ojca, zezuje na panny i też, razem z Ojcem, pije. Jednym słowem wszyscy się bawią. Aż tu nagle na sali pojawiła się nieznajoma w masce na twarzy i białym futerku. Ooo! Takie coś wyhaczyć to zadanie dla mężczyzny! Rzuciły się chłopy prosić do tańca. Ale żaden nie zdążył przed Synem Wójta. Zatańczyli. Patrzy Kopeć, bo ona to była, a jej tancerz brzydki jak listopadowa noc. Śmierdzi gorzałą, jak sedes pijaka. Nogi nie dość, że ma miękkie, to jeszcze jest nisko skanalizowany. Pazury poobgryzane i brudne. Gęba cała w syfach, a z tej gęby wybałuszają się zezowate oczy. Coś bełkocze, najwyraźniej sepleni i zapluwa się. Koszmar! Po drugim tańcu Kopeć wyrwała się i chodu! Na łeb, na szyję po schodach do karocy i galopem do domu. A na sali balowej konsternacja: Syn Wójta płacze i pije, Wójt śpi w talerzu z sałatką śledziową, panienki pod ścianą jakieś markotne, a reszta, która jeszcze mogła stać, rozprawia o nieznajomej wybrance Zyzola. Nikt nie tańczy. Zresztą zabawa miała się już ku końcowi, bo i ku końcowi miał się alkohol.

          Gdy Kopeć dotarła do domu, poprosiła praczkę o schowanie futerka i pantofelków. Pantofelków? Ale był tylko jeden. „To nic, na pewno drugi się znajdzie” tak uspokajały się obie. Wtedy to wróciła Mamusia i Córusie. Były nieco trynknięte i niezadowolone. Kazały sobie podać butelkę nalewki, obaliły ją we trzy i zwaliły się na swoich łóżkach. Nadszedł następny dzień. Mamusia i Córeczki są chore i leczą się zsiadłym mleczkiem, serwatką i kefirem. A tu nagle: Puk, puk! do drzwi i wchodzi Urzędnik gminny z wieścią, iż pan Wójt poszukuje nieznajomej z balu i każe wszystkim pannom mierzyć pantofelek, jaki zgubiła owa nieznajoma. Mamusia mierzy – nie wchodzi. Córeńka mierzy – spada. To Córusia, w akcie desperacji, chlast nożem po paluchach i do mierzenia staje. A tu krew się leje. Urzędnik nie dał się nabrać i pyta czy ktoś jeszcze tu zamieszkuje. To Mamusia zawołała Praczkę. Pantofelek nie pasował. Urzędnik sobie poszedł. A Kopeć w piwnicy przebierała mak i zboże modląc się, by jej nie zawołali. I modły zostały wysłuchane.

          I tak mijają im spokojne i szczęśliwe lata. Mamusia i Córeczki chodzą na różne gminne imprezy, na których można popić, „Praczka czka i też tam tka” i nadal spotyka się z Żegnalisem, Kopeć przebiera i zostało jej tylko jeszcze jakieś pól tony i nie bywa nigdzie, bo i nie te lata, a i nie ma po co, bo chłopaki oglądają się już za młodszymi. A Zyzol wyjechał do Irlandii. I tylko Wójt ciągle ten sam otoczony wianuszkiem tych samych popleczników. Taka gmina.

          Dobranoc dzieci.

 

Licencja: Creative Commons
0 Ocena