Kochane dzieciaczki. Moje wy tiju, tiju, tiju, tiju-tu! Maleństwa wy śliczne (jak to dobrze, że nie moje, łaska Pańska uchroniła i nic mi nigdy nie pękło, niech dzięki będą!). Niech leżą i słuchają. A które się ruszy, too... No!

Data dodania: 2013-01-19

Wyświetleń: 2224

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

          Za górami, za morzami był sobie zielony, liściasty las. W tym lesie, na Zielonym Wzgórzu, w domku, w którymś kiedyś mieszkała Ania z owego wzgórka, teraz zamieszkiwała inna dziewczynka. Była pulchna i tłustawa, bo jadła tylko ukochane frytki oraz hamburgery, hot dogi i kurczaki z hormonami, a popijała wyłącznie tym jednym takim gazowanym - fuj! - i to nie tym Zero takim bynajmniej! Otóż ta dziewczynka, jak to dziewczynki w tym wieku, biegała, skakała, śpiewała, w ręku zawsze trzymała zielony badylek na wypadek, gdyby się trafił jaki motylek. Na główce nie miała kwietnego wianuszka, lecz czerwony… A nie, nie, nie! Nie czerwony kapturek! To już było! Ona nosiła czerwony berecik z moherową antenką! A wszyscy wołali na nią… A nie! Znów nie zgadłyście. Bo widzicie ona miała taką dziwną, trójkątną główkę i ten berecik nasadzała sobie na jej czubek. No i do kompletu nie była specjalnie rozgarnięta. Miała rozumek taki malutki, jak pojedyncza mrówka. I z tych wszystkich powodów wołano na nią Czerwony Czubek. Ładnie, prawda?

 

          W gajówce, co przypominała swoim wyglądem odbiornik radiowy marki “Melodia” mieszkał pan gajowy Marucha. Zawsze o godzinie 15:10 wyskakiwał przed gajówkę z okrzykiem - Najwyższy czas do Yumy! - groźnie potrząsając swoim sztucerem Churchill 250-ątką (czyt. churchil przyp. aut.) na brykuchy, chociaż tychże nikt nigdy nigdzie nie widział. W tym lesie, oczywiście.

 

          W lesie, w różnych miejscach jak dziuple, pod wykrotami, w nieczynnych jamach borsuczych, na konarach dębowych i temu podobnych, pomieszkiwał kapitan Sowa, co od lat był na tropie. Śledził gajowego podejrzewając go o nielegalne kłusowanie i zabór mienia państwowego (bo las był państwowy) w postaci grzybków, jagódek i leśnych złomów. Normalnie, to złom jest metalowy, ale ponieważ to jebajka, to ten był dżewnianny, prosto ze stu letnich drzew pozyskiwany jak deska i sęk. Kapitan Sowa będąc na tropie pojawiał się nagle, bezszelestnie i nieoczekiwanie i równie tak samo znikał, by się zatracić w przyczajonej obserwacji.

 

          Pojawiał się też co roku hrabia von Ladtshafth, który chciał las kupić tak samo jak te dwie 1000 hektarowe działki na Kaszubach i Mazurach. Twierdził, że jest z tym lasem związany tkliwymi wspomnieniami, jako że jego pułk pancerny Shwaine Panzer Kibelvagen stacjonował w tym lesie od 1941 do 45 roku, bo o nich zapomniano w dowództwie. I dopiero jacyś cywile, choć uzbrojeni, wczesną wiosną kazali im wracać skąd przyszli, bo się właśnie wszystko już skończyło. Ale hrabia akurat nie był obecny, gdy wydarzyło się to, o czym jebajka.

 

          Z ochrony lasu skrzętnie korzystał również pewien bardzo nie ciekawy osobnik. Nazywał się Wilk Okropnie Zły. Od lat polował na niego gajowy Marucha, a Wilk od lat unikał z nim kontaktu, jak diabeł święconej wody.

          Nieco dalej, w boku wzgórka, wykopał sobie norkę niejaki Królik. On jest ktoś! Nikt nie ma tylu krewnych i znajomych, co on. Wszelkie motyle, żuczki, glizdy, myszy i inne ścierwa to jego wspomniane. I z uwagi na jego znajomości i powiązania liczył się w tej leśnej społeczności. Nawet kapitan Sowa, przemądrzały gliniarz, UB-ek, kapuś i gnida z nim się liczył. Bo królik posiadał niezwykły dar pomnażania swojej rodziny. A ponieważ jest bajkowym królikiem, to i rozmnażał się w bajkowy sposób: przez podział. Ale nie taki zwykły – ciach i już! On to robił jednocześnie poprzecznie i podłużnie. I tak z jednego robiły się cztery. Dojrzewały do dorosłości i znów każdy dzielił się na cztery. To już w drugim pokoleniu z jednego było szesnaście. A w trzecim… Co ja tam będę wam liczył. Umiecie sami liczyć? To nie liczcie na mnie. I tak elektorat krewnych i znajomych Królika rósł szybko w siłę. Dlatego liczył się w lesie. Zwłaszcza dla Wilka Okropnie Złego. Ale o tym za chwilę.

          No i pewnego dnia Czerwony Berecik postanowiła zanieść swojej babci świeżo upieczone ciasto z jeżynami. Babcia mieszkała daleko, po drugiej stronie lasu, w chatce z piernika podpartej kurzą łapką. Czerwony Czubek założyła czerwony berecik na czubek swojej główki, wzięła koszyczek z pachnącym ciastem i wyruszyła w drogę. W podskokach przemierzała leśną głuszę kopiąc po drodze dla zabawy szyszki i nucąc Puchusiową mruczankę pt. „Rum tum tum, trala bum”. Tymczasem ciasto pach wydawało okrutny, który niósł się przez leśne ostępy. Dotarł on do nosa Wilka Okropnie Złego i w ten sposób wytropił on Czerwonego Czubka.

 - Acha! – pomyślał sobie Wilk – Ona idzie do babci i niesie jej ciasto. Zjadłoby się i ciasto, i ją, i babkę… - rozmarzył się.

 - Trala bum! – zaśpiewała Czerwony Czubek i kopnęła wielką, świerkową szyszkę, która ze świstem wpadła w krzaki i – Trach! – trachnęła w ziemię tuż obok schowanego tam Wilka.

 - O! W mordę! – przestraszył się Strasznie Zły – Może mi zrobić krzywdę, ta oszołomka! Trzeba uważać.

          I zamiast baczyć na wszystko dookoła, bo tak trzeba w lesie, skupił się tylko na jednym: na swoim planie zeżarcia babci, Czubka i ciasta na deser. Wycofał się chyłkiem i popędził na przełaj do domku babci, by ją skonsumować na początek, jako najmniej apetyczną, suchą przekąskę, a potem poczekać na Czerwonego Berecika i ciasto. Wszystko szło zgodnie z planem. Zły wpadł do domku babci, wskoczył na jej wersalkę, odgarnął „kordłę, bez której ani rusz”, chwycił babcię w pół i łyknął tak szybko, że ta nie zdążyła nawet pisnąć. Kątem oka zobaczył przez okienko, że Czerwony Czubek już dotarła na miejsce i zasuwa w podskokach przez podwórko do drzwi.

          No i tutaj nastąpiła seria komplikacji. Zaczęło się od tego, że zamiast porządnie pogryźć pokarm (30 razy każdy kęs) łyknął go z pośpiechu w całości, by zająć miejsce babci na wersalce pod „kordłą, bo bez kordły, wiadomo, ani rusz”. Źle łyknięta babcia zaparła się Wilkowi „ręcamy i nogamy” w poprzek gardła. Czerwony Berecik stała już w progu. Wilk zaczął się babcią dławić. Oczy wyszły mu z orbit. Nie mógł wziąć oddechu, więc tylko podciągnął „kordłę, bez której ani rusz” pod rozepchnięte w poprzek gardło i zamarł, w tym wytrzeszczu, w bezruchu.

 - Babciu. Dlaczego masz takie duże oczy? – Zapytała Czerwony Berecik zdziwiona zastanym widokiem.

 - Hrrrr! – Zacharczał Wilk. Babcia rozparła mu się w gardle jeszcze bardziej. Chciał wziąć oddech, ale bez skutku.

 - Czemu tak dziwnie mówisz, babciu? – Znów zapytała Czerwony Czubek robiąc jeden, nieśmiały krok do wnętrza chatki.

 - Tyghysy ne ubią oędzi! – głupawo wycharkotał Wilk, któremu brak powietrza zaczynał odbierać przytomność umysłu. Babcia z tego samego powodu lekko zwiotczała, co poczuwszy Wilk chciał się tryumfalnie uśmiechnąć, lecz tylko wyszczerzył kły.

 - Babciu, jakie ty masz wielkie zęby! – wykrzyknęła zdziwiona Czerwony Czubek.

 - Błee hee! – odkaszlnął Wilk wyrzygując całkiem wiotką Babcię na „kordłę, co to bez niej ani rusz”. Złapał świszczący oddech i wyszeptał – Eee… Żeby cię zjeść…

          I właśnie w owej chwili za oknem chatki pojawiła się twarz najgorszego wroga Wilka. Był to gajowy Marucha, który wylazł z radioodbiornika, jaki stał na ganku. Za nim był na tropie kapitan Sowa prowadzący pod rękę Dochodzenie.

          Przestraszył się Wilk okrutnie i rzucił do ucieczki kuchennym wyjściem tak szybko, że aż wyskoczył był ze swojej skóry. Wilcza skóra padła na posadzkę. Gajowy Marucha poderwał swego Churchila 250-kę na brykuchy. Nie celił, wypalił. Trafił w kamień. Rykoszet gwizdnął w bok i dupnął Złego między oczy. Ten zobaczył wszystkie gwiazdy. A jedna z nich spadła z góry na dół ciągnąc za sobą jasną smugę i na oczach Czerwonego Czubka gruchnęła prosto w kartoflisko za domkiem babci. Czerwony Berecik zamknęła oczka, pomyślała sobie jedno życzenie, a potem poszła i z pola nazbierała całe wiaderko ulubionych frytek.

          Od tej pory Wilk już nie ma ochoty ani na babcię, ani na Czerwonego Berecika, ani na jej koszyczek. Zaczął się żywić wyłącznie członkami rodziny Królika, która to rodzina, z uwagi na swą wielką liczebność, nawet tego nie zauważa. Ponieważ Wilk stracił ponad to swoją skórę, to na początku chyłkiem się skradał na golasa. Ale po jakimś czasie ze skórek króliczych uszył sobie najpierw szubę, potem spodnium, spodnie, kurtkę lotniczą, czapkę, buty Eskimoski, rękawice, a teraz stał się znanym producentem futer króliczych i boi się tylko zielonych ludzików z zielonej partii, co czasem przykuwają się do drzew.

          Wilcza skóra leży nadal przy babcinej wersalce w chatce za lasem. Na wersalce leży, „pod kordłą, co to bez niej ani rusz” , babcia razem z gajowym Maruchą, bo jej się bardzo spodobała maruchowa strzelba.

          I wszyscy żyli długo i szczęśliwie.

          Dobranoc, dzieci.

Licencja: Creative Commons
0 Ocena