To już właściwie tradycja – kolejny raz w Aleksandrowie Łódzkim na początku września z rockową mocą pożegnano lato. Tegoroczna edycja obfitowała w gwiazdy muzyki rockowej i metalowej, tym razem jednak organizatorzy postawili na nieco większy rozstrzał stylistyczny.

Data dodania: 2012-09-23

Wyświetleń: 1284

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 2

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

2 Ocena

Licencja: Creative Commons

Zaplanowałem, że Summer Dying Loud 2012 rozpocznę od obejrzenia występu nowego zespołu Tomasza „Titusa” Pukackiego, lidera Acid Drinkers – Anti Tank Nun, grającego klasyczny heavy metal. Właściwie to nawet Titus nie uważa ATN za „swoją” kapelę, a za grupę Igora Gwadery – czternastoletniego gitarzysty o olbrzymim potencjale, już teraz prezentującego wysoki poziom. Niestety, chociaż Przeciwpancerna Zakonnica miała wystąpić o 15, zamiast niej na scenie zaprezentował się wtedy koniński Black Sun. Powodem zamiany miejsc w festiwalowym rozkładzie jazdy były telewizyjne zobowiązania Titusa... Można powiedzieć – znak czasów. Jakiś zalążek występu ATN widziałem tuż po otwarciu bramy aleksandrowskiego MOSiRu – gdy Zakonnica jeszcze sprawdzała, czy wszystkie techniczne sprawy pozwolą na bezproblemowe zagranie koncertu. Takie „demo” zwiastowało naprawdę dobry, metalowy set, więc nie pozostaje mi nic innego, jak wybrać się na koncert Iggy'ego i spółki w Łodzi podczas trwającej właśnie trasy zespołu. Wracając do tego, co działo się na scenie Summer Dying Loud po godzinie 15 – kwartet Black Sun zagrał całkiem udany zestaw kilku swoich utworów, potwierdzając swoją klasę i z koncertu na koncert rosnące sceniczne obycie. Aż żal, że panowie jeszcze nie wydali pełnowymiarowej płyty. Dwie demówki, dostępne w internecie i przede wszystkim występy na żywo nie tylko mnie robią ogromną nadzieję na większą karierę tej kapeli w przyszłości.

Po Black Sun na scenie pojawił się sprzęt łódzkiej Comy – pierwszej z największych gwiazd festiwalu. Zespół z Piotrem Roguckim na czele zagrał tuż po 16, ze względu na zaplanowane wcześniej, wieczorne zdjęcia do nowego filmu z udziałem lidera grupy. Coma już od kilku lat nie znajduje się w centrum mojego muzycznego zainteresowania, więc występ formacji obserwowałem z pewnego dystansu. Muszę przyznać, że był on w pełni profesjonalny, bez wpadek... ale z drugiej strony odebrałem to jako, w pewnym sensie, „zimny profesjonalizm”. W mój gust nie trafili, a przodował w tym Roguc ze swoją bardzo specyficzną osobowością sceniczną... To, co mnie jednak w pewnym stopniu urzekło, to umiejętność porwania najwierniejszych fanów (wbrew pozorom w różnym wieku) do skakania pod sceną, wspólnego śpiewania i pogowania. Coma ma swoją „armię” i chyba przede wszystkim do niej trafia ze swoją twórczością. Dla mnie była to też w pewnym sensie krótka, sentymentalna podróż – wprawdzie w setliście nie było wielu utworów z pierwszych dwóch płyt, jednak ze względu na te kilka piosenek taka osoba jak ja może być usatysfakcjonowana z obecności na koncercie obecnego wcielenia Comy.

Po 17 swoje instrumenty, kościotrupy i miotły (tak, to działo się naprawdę...) zaczął rozstawiać zespół Mech. Legenda – to mało powiedziane. Trzy dekady na scenie (wliczając długą przerwę) i od kilku lat renoma „polskiego Ozzy'ego Osbourne'a”. Część słuchaczy zarzuca formacji charyzmatycznego Macieja Januszki wtórność i kopiowanie solowych dokonań wieloletniego frontmana lidera Black Sabbath, pozostali jednak zwyczajnie dają się porwać muzyce i energii płynącej ze sceny na koncertach Mecha. Przeważająca większość kompozycji, jakie usłyszeliśmy w Aleksandrowie, była wykonana w języku polskim, co mimo automatycznych skojarzeń z Ozzym dawało wrażenie oryginalności i świeżości. Zresztą w przypadku tak żywiołowego, pełnego humoru i dystansu do siebie i muzyki występu trudno mówić o stuprocentowym zrzynaniu z zachodnich wzorców. W roli zastępczego gitarzysty (Piotr "Dziki" Chancewicz walczy z choróbskiem) wystąpił syn basisty kapeli, Piotr "Szynszyl" Solnica. Gitarowy hałas, dźwiękowy brud i ogromna ilość tłustych, potężnych riffów, jakie produkował z pomocą swojego instrumentu, powalała i młodych fanów, i tych, którzy mogliby przyprowadzić na festiwal swoje latorośle. Wyczuwalna i widoczna gołym okiem radość z gry wszystkich członków zespołu bezpośrednio trafiła do serc chyba wszystkich osób zgromadzonych przy barierkach. Totalny sceniczny luz i rock 'n' rollowa konferansjerka Januszki dopełniały obrazu tego właściwie idealnego, niemalże archetypowego heavy metalowego koncertu. Dosłownie i w przenośni – pozamiatali...

Po świetnym występie w klimacie klasycznie metalowo-hardrockowym przyszedł czas na najmocniejsze uderzenie wieczoru – od grupy, która już od kilku lat święci tryumfy wśród zwolenników thrash metalu w Polsce: Virgin Snatch. Zespół z Zielonym (wokal) i Aniołem (bas, znany również z Corruption) w składzie nie owijał w bawełnę i rozpoczął set od konkretnego ciosu – „State of Fear”. Później mogliśmy usłyszeć jeszcze garść utworów, głównie z dwóch ostatnich albumów: „Act Of Grace” i „In The Name Of Blood”. Bardzo dobre brzmienie (nawet, jeśli miejscami się zlewało w ścianę dźwięku) i gigantyczne porcje energii, płynącej zarówno z samej muzyki, jak i od Zielonego, cały czas utrzymującego kontakt z publicznością i zachęcającego do zabawy. Przez parę minut można było poczuć się jak w kameralnym klubie – wokalista zszedł ze sceny do fanów i w ich otoczeniu wykonał jeden z utworów. Virgin Snatch pozostawili u mnie niesamowicie sympatyczne wspomnienia i ochotę na większą ilość ich muzyki w wersji koncertowej.

Parę minut po 20 na scenie zaczęła ustawiać się rockowa rewelacja ostatnich kilkunastu miesięcy – Luxtorpeda. Wyrazisty, mocny przekaz liryczny zespołu, prowadzonego przez Roberta „Litzę” Friedricha, podkreślany dynamiczną, gitarową muzyką znalazł uznanie i u słuchaczy, i krytyków. Pomimo krótkiego stażu w skład grupy nie wchodzą sceniczni debiutanci, co poniekąd wpłynęło na to, jak szybko formacja osiągnęła sukces. Jeśli dorzucimy do tego mnóstwo pracy (systematycznie zmniejsza się liczba miejsc w Polsce, gdzie Litza, Hans, Drężmak, Kmieta i Krzyżyk jeszcze nie gościli) i już drugi wielki przebój („Wilki dwa”, ciągle w czołówce Listy Przebojów Trójki, podobnie jak w zeszłym roku „Autystyczny”), powstaje fenomen pod nazwą Luxtorpeda. Kwintet zagrał zwarty, intensywny, okołogodzinny set, w którym zawarł utwory z obu dotychczas wydanych albumów. Wśród nich pojawiła się piosenka „Za wolność”, którą, jak powiedział lider zespołu, złożono hołd „wszystkim męczennikom w walce o wolność na całym świecie”. Przed wykonaniem kompozycji, podobnie jak podczas tegorocznego Przystanku Woodstock, Litza poprosił o chwilę ciszy i zgaszenie świateł przy i na scenie. Mimo nieporównywalnie mniejszej frekwencji, efekt robił wrażenie.

Na zakończenie Summer Dying Loud wystąpił zespół, który w tym roku obchodzi dwudziestolecie istnienia. Zespół wykonał kilkanaście utworów, głównie z ostatnich kilku płyt. Pod koniec koncertu pojawiło się jednak też parę kawałków z pierwszych albumów grupy, co można uznać za mały ukłon w stronę fanów „starego” Heya z czasów, kiedy grał w nim założyciel formacji, Piotr Banach - „Teksański”, „Zazdrość”, „Ja sowa”, „Fate”, „Schisophrenic Family”, „Moja i Twoja nadzieja”. Lubię Hey za całokształt twórczości, jednak dałbym się pokroić już za samo wykonanie „Zazdrości” - po prostu wspaniałe, podobnie jak i reszty utworów z setlisty... Ciekaw jestem, czy Nosowska jest czasem nie w formie – i jak wtedy brzmi. W dodatku najprawdopodobniej Katarzyna dobrze czuła się na scenie w Aleksandrowie, co objawiało się jej dość swobodnym poruszaniem się po scenie... co wydaje się niemalże awangardą w jej scenicznym zachowaniu. Zachwycała również oprawa świetlna koncertu – fotoreporterzy zapewne narzekali, że było zbyt ciemno, jednak mnie w pamięć zapadły idealnie dopasowane do klimatu muzyki światła. Prosty zabieg, a bardzo pozytywnie wpłynął na odbiór występu. Wokalistka Heya zdobyła się także na parę dłuższych wypowiedzi między utworami; w jednej z nich tłumaczyła na przykład, dlaczego jej konferansjerka jest tak skromna, pomimo rozgadania w wywiadach i w życiu prywatnym.

Pierwsza biletowana edycja Summer Dying Loud dobiegła końca. Gdyby nie organizowany w tym samym czasie w Łodzi Mixer Regionalny – z takimi gwiazdami sceny rockowej, jak Illusion, Jelonek czy Strachy na Lachy – frekwencja zapewne byłaby dużo większa. Mimo to, można mówić o sukcesie – ok. 1500 sprzedanych biletów to całkiem udany wynik. Dodatkowo SDL to świetna promocja miasta – wiele osób, które nigdy nie były w Aleksandrowie, a przyjechały ze wszystkich stron kraju, nie wyrażało się o festiwalu i mieście w innych niż pełne entuzjazmu słowach. Chyba, że dotyczyły one komunikacji między Łodzią a Aleksandrowem.

Podziękowania dla Tomasza Barszcza za pomoc przy organizacji patronatu.

Licencja: Creative Commons
2 Ocena