Wśród zespołów metalowych odwoływanie się w tekstach utworów do różnych wierzeń, kultów, czy nawet ogólnie – cywilizacji, często egzotycznych z naszego, zachodniego punktu widzenia, jest dość popularne.

Data dodania: 2012-05-21

Wyświetleń: 1284

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 2

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

2 Ocena

Licencja: Creative Commons

Perfekcję w tego typu tematyce osiągnął amerykański Nile, podobne motywy znajdują się w tekstach chociażby Behemoth. Powszechna niemalże jest fascynacja mitologią Cthulhu (wprawdzie to „tylko” wytwór wyobraźni jej autora, ale niewtajemniczonych odsyłam do prozy H.P. Lovecrafta). Wydawało mi się, że w tej materii nic już mnie nie zaskoczy, aż do momentu, gdy prawie przypadkowo wpadłem na najnowszą EPkę kaliskiego Soundfear. Sekstet inspirację do swoich liryków i muzyki czerpie z kultury i religii... starożytnych Azteków. Jak sami wyjaśniają na facebookowym profilu, ich muzyka to mieszanka deathcore'u, death metalu i „azteckiego klimatu”. Nietrudno się zgodzić z takim zaszufladkowaniem, bo dość precyzyjnie oddaje zawartość ostatniego wydawnictwa zespołu. Na 676 znajdziemy tylko trzy utwory, trwające razem niecałe 13 minut, jednak to wystarcza, żeby kapela zaintrygowała swoją propozycją.

Soundfear - 676Moje skojarzenia przy słuchaniu materiału wędrują, za sprawą tajemniczych sampli i charakterystycznie brzmiących solówek, między innymi w stronę Sepultury. Dotyczy to zarówno introdukcji w Reconciliation of Shamans, którego początek brzmi niczym pierwsze sekundy Roots Bloody Roots, jak i fragmentów The Endless Water czy końcówki Voodoom. W przypadku tego ostatniego utworu skłaniałbym się bardziej ku atmosferze rodem z najbardziej klimatycznych, a zarazem przerażających momentów muzyki Nile. W Soundfear jest dwóch wokalistów, co zdecydowanie dobrze wpływa na urozmaicenie partii wokalnych, które stylistycznie oscylują wokół deathowych growli (te głębokie – trochę a'la Karl Sanders) i krzyków. Taka kombinacja kieruje moje myśli w stronę Job for a Cowboy, ale to luźne skojarzenie. Pod względem rytmicznym również jest dość standardowo, co nie zmienia faktu, że nie ma mowy o jakimś zupełnym banale. O partiach solowych gitar już wspomniałem, riffy – od walcowatych, wgniatających w fotel do szybkostrzelnych, wszystkie podlane core'owym brzmieniem.

Pomimo dość wyraźnie wyczuwalnych elementów tej układanki (choć być może mylę się, jeśli chodzi o inspiracje muzyków), całość robi ogromne wrażenie. Świetne wykonania utworów, imponująca produkcja, jak na niezależnie wydany materiał (z drugiej strony w dzisiejszych czasach to prawie norma) i, co najważniejsze – pomysł na muzykę. Wbrew pozorom wybić się z tłumu jednakowych kapel, serwujących świetne technicznie, ale pozbawione „tego czegoś” kompozycje, nie jest łatwo. Gdy dorzuci się do tego nietypowe teksty... powstaje magia. Coś w tym rodzaju przedstawia właśnie Soundfear. Zupełnie, jakby azteccy bogowie czuwali nad powstawaniem tych kompozycji...

Licencja: Creative Commons
2 Ocena