Wspomnienia osoby chorej na SM i szukanie przyczyn choroby

Data dodania: 2007-01-28

Wyświetleń: 5242

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

„Żyję z SM”

Czyli „Moje życie...z moim SM”

W kuchni przepaliła się żarówka. Wszedłem na taboret by dokonać wymiany. Nawet nie wiem, kiedy upadłem na kredens. Zrobiło się jakoś tak dziwnie – nie wiedziałem, co się dzieje do momentu, gdy poczułem na twarzy jakąś wilgoć. Zastanawiało mnie to do momentu, gdy rozróżniłem swojego psa – Mikiego, – który lizał mnie po twarzy a ja leżałem poobijany na kuchennej podłodze. Wydawało mi się, że to moje poczciwe psisko coś do mnie mówiło...ale nie zrozumiałem jego mowy.

Gdy pozbierałem się nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak fatalnie upadłem. Nigdy wcześniej nie zdarzało się bym upadał w tak nietypowy sposób.
Opisane – zapamiętane zdarzenie – jak się później okazało nie jedyne, skłoniło mnie do zastanawiania się nad stanem zdrowia. Zaczynałem sobie przypominać różne zdarzenia na przestrzeni lat, które były za mną.

Na fali wspomnień zaczynały powracać różne zdarzenia.

Przypominam sobie lata służby wojskowej w tak zwanym „świadomym” ludowym wojsku polskim. Jednostka o tradycji frontowej, z czasów II wojny światowej, sformowana w Suchodołach, liczyła – jako pułk – około 1.100 żołnierzy. Była to jednostka pierwszego rzutu, na wypadek zdarzeń nietypowych – przykładem były niepokoje związane z Berlinem w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku.

Miarą jednostki „pierwszego rzutu” było wcielanie do niej t.zw.”mięsa armatniego”, czyli ludzi o różnym statusie, z różnych stron Polski. Wykształcenie poborowych nie stanowiło mocnej strony naboru. Znajdowałem się w gronie czternastu maturzystów w całym stanie osobowym służby zasadniczej. To chyba zadecydowało o upodobaniu sobie mojej osoby przez kapitana, absolwenta wyższej uczelni wojskowej w Łodzi, oddelegowanego do liniowej jednostki, przez Sztab Generalny Wojska Polskiego w Warszawie, w celu poznania służby w pułku, który prawdopodobnie w przeszłości był pułkiem karnym.

Życie „wojaka – pisarza” nie było złe, ale zdarzały się „zbiorowe podpadki” powodujące – wg zdania przełożonych – konieczność intensywnego uczenia miłości do ojczyzny.
Jedną z takich lekcji był zarządzony karny marsz pułku na odległość 50 kilometrów. Maszerowałem z innymi kolegami w miarę normalnie około 10 kilometrów. Później zaczął dokuczać mi ból kręgosłupa i coraz gorzej niosące nogi. Wytrzymałem tak do 25-kilometra.

Dalszą część „marszu” odbyłem na skrzyni samochodu „dla niedobitków”. Gdy późną nocą dotarliśmy do koszar, nie mogąc zeskoczyć z paki samochodu, prawie spadłem. Wydawało mi się, że bliżej mi będzie przez płot, – ale nic z tego nie wyszło. Doczłapałem do bramy koszar a następnie do izby żołnierskiej czołgając się po korytarzu. Położyłem się w pełnym oporządzeniu, łącznie z bronią na plecach, przy swoim łóżku, nawet nie wiedząc, kiedy zmorzył mnie sen. Spałem tak chyba do południa.

Opisana reakcja mojego organizmu – w sumie bardzo nietypowa dla „mięsa armatniego”-
była pierwszym sygnalizowaniem bardzo brutalnej odzywki mojego lekarza, po latach, skazującej mnie na „niebyt” w rozumieniu ludzi zwanych „pełnosprawnymi”. Do dzisiaj słyszę mocne słowa:”czy nikt panu nie powiedział, że jest pan nieuleczalnie chory?”...

To powiedziała tak bardzo „subtelnie" lekarz-kobieta.Słowa potrafią zwalić z nóg lepiej niż pięść boksera.

Często zastanawiam się, co było powodem tego „wyroku”. Cofam się nawet do lat czterdziestych ubiegłego wieku. Trwała wojna. Zbliżała się ofensywa styczniowa. W podziemiach klasztoru w podwarszawskim Wawrze „zakwaterowali” nas Niemcy. Byłem chory na czerwonkę. Lekarz powiedział do mojej mamy, że nie ma leków a pół porcji to nie pomoże. Tylko tyle może mi zaaplikować. Jakimś cudem moja mama zdobyła kurczaka i ugotowała rosół. Rosołem leczyła moją czerwonkę na przemian z razowym chlebem podrzucanym mi przez starszego brata.
Po latach, – gdy opowiedziałem to lekarzowi – usłyszałem, że czerwonka nie ma żadnego wpływu na ogarnianie organizmu przez SM.

O służbie wojskowej pisałem. Nie pisałem tylko o tym, że cała dwuletnia służba dla mnie była jednym pasmem „stresu – giganta” wynikającego ze słyszenia, całą dobę, „wulgaryzmów” wykrzykiwanych przez całą społeczność „mięsa armatniego”, nie wyłączając kadry oficerskiej.To zaskutkowało również zwulgarnieniem mojego słownictwa na późniejsze długie lata.
Tak myślę, czy stres mógł być początkiem mojego „wyroku”?

Przestudiowałem wiele książek medycznych – jako technik, – ale nie doczytałem się innych przypuszczeń niż „powód nieznany”.

Dochodzę w swoich rozważaniach do absurdów. Myślę czy cała konstrukcja mojej osoby – z racji predyspozycji i zapisów w genach – nie stanowi o tym, że to schorzenie jest mi pisane niejako z „rozdzielnika”.

Dla zobrazowania mojej osobowości jeszcze kilka wspomnień:

Wspomnienia z młodości!
Gdy służyłem w Ludowym Wojsku Polskim – w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku –
byłem pisarzem Sekcji Politycznej jednostki, bo byłem jednym z czternastu maturzystów w skali całego pułku. Wyraźnie jak każdy żołnierz odczuwałem brak pieniędzy.
Chcąc sytuację tą zmienić zacząłem robić kolegom zdjęcia i pisać do gazety wojskowej.
Trwało to prawie rok czasu, do momentu, gdy napisałem bardzo krytycznie o jednostce podpisując się jedynie symbolicznie, RES.

I co z tego wyszło?

Pamiętam – jakby to było wczoraj. Pewnego dnia, do Gabinetu Metodycznego, gdzie na maszynie pisałem tezy do szkolenia politycznego - z okazji dwudziestolecia PPR, wszedł Zastępca Dowódcy Pułku d/s Politycznych. Wtedy było to stanowisko prawie równorzędne z Dowódcą Jednostki i prawie tak samo ważne jak I Sekretarz POP.
Regulaminowo zameldowałem się i uzyskałem pozwolenie na pozostanie w pomieszczeniu.

Zastępca dowódcy chodząc po gabinecie zadał mi pytanie:
- Do gazety piszesz?
Odpowiedziałem: - Tak jest Obywatelu Kapitanie!
- A jak się podpisujesz ?
- Różnie – odpowiedziałem.
- Jak ci podoba się wojsko ?– rzucił kapitan kolejne pytanie.
Odpowiedziałem dyplomatycznie: - Bardzo !
- Gdzie wolisz przebywać? – W Gabinecie czy w polu ? Padło kolejne pytanie.
I znów dyplomatycznie (i wygodnicko) odpowiedziałem: - W Gabinecie !
- A do partii należysz ?– padło pytanie jak wystrzał z pistoletu.
Ja na to: - No, nie...Obywatelu Kapitanie. Jestem za młody, muszę się sprawdzić, może jak wyjdę z wojska to się zapiszę...

I tak skończył się mój czas bezpartyjności, – ale nie to doświadczenie jest najważniejsze.

Gdy już byłem kandydatem partii, na jednym z zebrań dowódca jednostki stwierdził, że na zebraniu partyjnym wszyscy są równi....
Jakiś chochlik kazał mi to sprawdzić. Poprosiłem o głos.
- Towarzyszu Pułkowniku – zacząłem mówić – ojczyzna wymierzyła mi 30 cm porcję kiełbasy. Co się z tą kiełbasą dzieje ? Do mnie dociera tylko 20 cm porcja –powiedziałem pamiętając jak do samochodu dowódcy noszono dosyć duże racje żywności w postaci kiełbasy, słoniny konserwowej, szynek w puszcze itp. produktów.

Chwilę trwała cisza, kark dowódcy czerwieniał coraz bardziej, coś mówił aż w końcu prawie krzyknął:
- „Towarzyszu R. lepiej jest krytykować pałace niż budować s....e” i coś dalej w tym stylu.

Ta „dyskusyjna” odzywka mojego dowódcy w atmosferze równości partyjnej w ludowym wojsku polskim stała się początkiem ćwiczenia kroku defiladowego przez „zrównanego” partyjnie szeregowca pod nadzorem pułkownika – dowódcy pułku. Tak uczono mnie miłości do Ojczyzny – a było to niezbyt dawno bo w 1962 roku....
Z tej lekcji wyciągnąłem wnioski na dalsze moje życie....

Myślę też, czy mój SM nie jest wynikiem poglądów religijnych.

Siostra Grażyna!
Było to wiele lat temu, w czasach realnego socjalizmu w Polsce. Byłem po studiach, pracowałem w firmie budowlanej na stanowisku dyrektorskim. Tak przeważnie w przeszłości płacono za pracę (z równoczesnym uściskiem dłoni „towarzysza sekretarza”). W złotówkach było to mniej więcej na zasadzie „wszyscy mamy jednakowe żołądki” a więc była to płaca symboliczna.

Jako niespokojny duch, żądny inżynierskiego postępu – by móc to robić – musiałem być w partii.( jak do tego doszło piszę w „Wspomnieniach z młodości”).

Z kościołem byłem na bakier, ale ponieważ tamta rzeczywistość niczego w zamian nie oferowała, doszliśmy z żoną do wniosku, że córka nie powinna mieć żadnych zawirowań kościelnych z uwagi na „partyjność” swojego ojca.
Chodziła jak wszystkie dzieci na religię i do kościoła. Czyniła postępy i wiedzy z katechezy miała coraz więcej aż tu nagle – pewnego dnia – przychodzi zapłakana ze szkoły.

Na pytanie, co się stało opowiedziała, że tak jak inne dzieci dała katechetce – siostrze Grażynie 115 zł., o które poprosiła w domu w dniu poprzednim. Były to pieniądze na mszalik pomagający w nauce religii. Inne dzieci otrzymały książeczkę a nasza panna nie. Siostra Grażyna powiedziała: - dla ciebie, moje dziecko, nie będzie książeczki. A dlaczego to zapytaj swojego ojca i coś tam jeszcze dodała.

Ten element „dydaktyki” siostry Grażyny wywarł piętno na długie lata i na dalsze zachowania naszej córki. Ciągle miała pretensje o to, że ojciec należał do partii. Nie był to czas na tłumaczenie i jeszcze wtedy nie napisałem „Wspomnień z młodości”.

Następnego dnia poszedłem do kościoła parafialnego, gdzie córka chodziła na religie. Odszukałem młodziutkie dziewczątko o imieniu Grażyna i zadałem pytanie:- „dlaczego córka moja nie może kupić książeczki do nabożeństwa?”
Padła odpowiedź: - „dla pana nie ma książeczki i proszę wyjść!”

Jakakolwiek dyskusja była niemożliwa. ”Szpiegostwo kościelne” zrobiło swoje.

Udałem się na plebanię, gdzie przyjął mnie sędziwy ksiądz – okazało się, że był to „SZEF” księży. Córka cały czas siedziała w poczekalni a ja prowadziłem z proboszczem długą dyskusję.

Na moje pytanie w stylu: - „czy jeśli przed kościołem stoi stół z dewocjonaliami to ja jako osoba anonimowa nie mogę kupić książeczki do nabożeństwa?”
Na to SZEF księży: - „oczywiście może pan kupić itd.”.
Zadałem pytanie: - „Proszę księdza! Co upoważnia tą młodziutką dzierlatkę, siostrę Grażynę, która sama ma niewiele wiedzy o życiu, do wyrokowania o losach ludzkich? Kto ją do tego upoważnił itd?”.
Powiedziałem jeszcze: - „jeżeli partyjna dusza posyła dziecko do komunii, to siostra Grażyna powinna z podwójną starannością troszczyć się o odzyskaną duszę, a nie wyganiać dziecka z kościoła, bo jego ojciec należy do partii.

Widziałem na twarzy księdza zażenowanie. Zażyczył sobie rozmowy z moją córką. Zadał jej kilka pytań. Padły odpowiedzi jak z karabinu maszynowego. Ten starszy wiekiem mężczyzna – ksiądz i proboszcz zarazem – przytulił dziecko, pocałował w czoło i powiedział:
„ tak nieraz bywa – moje dziecko – w przyszłym roku pójdziesz na pewno do pierwszej komunii”.

Ksiądz w zamyśleniu, do swojego gabinetu, wezwał dwóch młodych księży i kazał przynieść całą literaturę, jaka znajdowała się na plebanii.

Długo szukano, aż w końcu za kolejnym podejściem znalazł się poszukiwany egzemplarz.. Zapłaciłem, podziękowałem i wyszliśmy z biura kościoła.

Następnego dnia udałem się do „małego kościoła”, w sąsiedztwie plebanii. Wtedy jeszcze wszystko było prawdziwie kościelne – to znaczy skromne i dostojne. To nie to, co teraz w budowanych pałacach na potrzeby obecnych księży.

W dzisiejszych „pałacach” w stylu obecnie obowiązującym nie potrafię realizować wskazań mojego ulubionego księdza z młodości – tego z 1946 r. – dzisiaj już pewnie emeryta.

W pewnym momencie słyszę męski głos: - „kogoś pan szuka?”

Odpowiedziałem: - „tak, szukam chłopa w sutannie”.
Po opowiedzeniu całego zdarzenia dotyczącego siostry Grażyny – ten nowy, młody ksiądz powiedział, że przeprowadzi przez kościelne rafy tą młodą osobę. Dokonał zmian dostosowujących naukę religii do planu szkoły, do której chodziła nasza córka i tą drogą po roku córka przyjęła pierwszą komunię.
W podziękowaniu kupiłem w sklepie z dewocjonaliami jakąś książkę – już nie pamiętam tytułu – wpisałem dedykację od córki i od nas i tak to pozostało w naszej pamięci.

Wspomnienia z przekraczania bariery niepełnosprawności !

Od 1992 roku zaliczam się do „oficjalnych” osób niepełnosprawnych i poznaję „smak” przejścia przez barierę sprawność-niepełnosprawność. Jestem dzieckiem socjalizmu, to znaczy osobą urodzoną przed II wojną światową. Nie ode mnie to zależało, ale przeszedłem szlak od szkoły podstawowej, studiów i studiów podyplomowych – oferowanych w tamtych czasach – do trzydziestopięcioletniego stażu pracy zawodowej, tak zwanej państwowej oraz dziesięcioletniego, tak zwanej „pracy na własny rachunek”.

Zawsze brałem sprawy w swoje ręce, tak też zrobiłem będąc na granicy przejścia do niepełnosprawności. Z racji dosyć długiego wcześniejszego okresu pracy w budownictwie i branżach pokrewnych tworzących i remontujących mieszkania do przydziału „wg rozdzielnika” – wybrałem na swój nowy zawód „obrót nieruchomościami”.

W porozumieniu z miesięcznikiem „Ogólnopolskie Nieruchomości” wydawanym w Skierniewicach zainicjowałem organizację Ogólnopolskiego Konsorcjum Rynku Nieruchomości – stowarzyszenia zwykłego, z zamiarem pomagania osobom niepełnosprawnym, – bo zaczynałem poznawać smak niepełnosprawności. Moją dewizą coraz wyraźniej stawało się motto: „umiesz liczyć – licz na siebie”.

O inicjatywie powiadomiłem Urząd Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast, Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, Polską Federację Rynku Nieruchomości i wiele innych mniejszych – wydających mi się „będącymi przychylnymi” osobom niepełnosprawnym i...po wielu latach stwierdzam, że było to „wołaniem kota na pustyni”.

W międzyczasie w Polsce nastał okres „teraz my”. Zaczęto poszukiwać zdrowych „niepełnosprawnych”, – bo na tym powstawały nowobogackich fortuny przy wyraźnym wsparciu formalnych funduszy państwowych.

Obserwowałem i obserwuję zainteresowanie osób niepełnosprawnych nowym zawodem pośrednika obrotu nieruchomościami na bazie mojej inicjatywy i przetestowanych w praktyce przemyśleń – o treści inicjatywy mówią materiały, które mogę udostępnić na ewentualne życzenie. Ciągle „hamulcowym” jest jednak brak gotówki. Jest pytanie, wysyłka materiałów i wkracza „hamulcowy”.

Ciągle tylko snuje się wizje lepszego bytu dla bezrobotnych i niepełnosprawnych, ale zapomina o jednej podstawowej dewizie: ”pożyczymy ci pieniądze – ucz się”. Jak skończysz naukę i zaczniesz zarabiać – oddasz pożyczkę.

W tym miejscu muszę przytoczyć mały fragment wspomnień z przeszłości dla uwiarygodnienia powyższej sekwencji „pożyczkowej”. Moja mama, dosyć dawno, trochę po I wojnie światowej skończyła w Warszawie szkołę krawiecką.

Wróciła do domu rodzinnego, nie wiedząc, co będzie dalej, aż tu któregoś dnia zjawili się agenci SINGERA proponując kupienie maszyny do szycia, na raty. Powiedzieli: niech się Pani nie martwi o raty. Zacznie pani szyć i w tedy zacznie spłacać. Po trzech miesiącach przyjechali sprawdzić jak mamie idzie i ze zdziwieniem otrzymali trzy raty.

Był to inny czas i inni ludzie, ale wtedy więcej ludzie sobie ufali i pomagali, chociaż były to też czasy Nikodema Dyzmy.

Dlaczego to piszę?

Sugeruję zapoczątkowanie dyskusji środowiska osób niepełnosprawnych na temat najlepszego sposobu zdobywania nowych kwalifikacji – adekwatnych do indywidualnego stanu zdrowia – umożliwiających samodzielne lub wspólnie z najbliższymi – zarabianie pieniędzy. Ja tego typu przemyślenia praktycznie wypróbowałem w zakresie obrotu nieruchomościami.

Kilka osób z Polski proponowany kurs eksternistyczny dla pośredników skończyło – ostatnio jedna osoba czynnie zajmująca się obrotem nieruchomościami w Warszawie – dzielnicy mojego miejsca urodzenia. Wiele osób niepełnosprawnych mających inne pomysły być może zechce się podzielić sugestiami i przemyśleniami w celu stworzenia banku inicjatyw zarobkowych - do dyspozycji może być też strony internetowe.

Moja inicjatywa zdobywania zawodu pośrednika obrotu nieruchomościami i inne jeszcze nie ujawnione mogą stać się własnością instytucji lub osoby zainteresowanej podnoszeniem kwalifikacji osób niepełnosprawnych, którzy być może z racji umiejscowienia blisko warszawsko-polskich decydentów znajdą dostęp do „pożyczanych” pieniędzy wspomagających szkolenie osób niepełnosprawnych, tych, którzy zalegalizują swój kontakt z nowym sponsorem - organizacją.

Sam chętnie skorzystam z innych – niekomercyjnych – pomysłów na zasadzie wymiany przy pokryciu kosztów, które nie powinny być prezentem – w ramach zawodowej solidarności zarejestrowanych osób niepełnosprawnych.




Powyższa treść pokazuje częściowo pokazuje poglądy osoby zwanej "niepełnosprawny". Jest częścią opisu Jego przejściowego istnienia na tej ziemi.
http://republika.pl/eres9596/antyspam.html .

Kiedyś tam „przyplątał” się SM. Kiedy ? Nikt nie wie. Dokuczają dolegliwości z tym związane. Nie lubię afiszować się swoimi dolegliwościami.
Nie należę do żadnego stowarzyszenia czy innej organizacji. Wybrałem styl życia samotników. Czego nie mogę zrobić sam robi za mnie mój współtowarzysz życia. Dziękuję mu za to. Staram się być najmniej uciążliwym.

Na spacery wyprowadza mnie mój pies – Miki, ten ze wstępu. Jeździmy poza miasto samochodem mając dylemat: Czyj to samochód ? Mój czy Mikiego, który siedząc na przednim siedzeniu pokazuje, kto tu rządzi.

Nie poddaję się w pełnym tych słów znaczeniu. Jak nie mogę wejść do wanny to tylko wiem ja. Podpierając się laską unikam chodzenia tam, gdzie inni biegają.
Przeważnie nie pamiętam, że żyję z SM. Innym radzę: tak trzymać.

Tacy też bywają...






Licencja: Creative Commons
0 Ocena