Wyprawy dorszowe na Bałtyku,  cieszą  wzrastającą popularnością  turystów, zapewniając jednocześnie dochody właścicielom przystosowanych do rekreacji kutrów. Dla szczura lądowego to znakomita przygoda i zapewniam, nie do zapomnienia..

Data dodania: 2011-01-21

Wyświetleń: 1710

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

Moja przygoda z dorszami zaczęła się 12 lat temu kiedy podczas pobytu w Łebie,  znajomy  „wyciągnął” mnie do Darłowa na wyprawę dorszową.  Obycie z kijem miałem wówczas raczej średnie  a pojęcie o wyciąganiu dużej ryby z 40 metrów żadne.  Ale co mi tam,  wiedziałem, że marlina w Bałtyku raczej nie ma – to i z łodzi mnie nie „wyciągnie”.  Tak naprawdę  nie bardzo mi się chciało rano wstawać  z perspektywą całodziennego „smażenia” tyłka na słońcu. 

Koniec w końcu zaokrętowaliśmy się na jakąś łajbę za jedyne 100 pln po czym wręczono nam kije – jak od szczotki – i rozdano dano pilkery.  Żeby było śmieszniej,  szyper „obleciał”  wszystkich, wręczając im kawałki czerwonej wełny.  Ja to się nie odzywałem,  wziąłem to do ręki i pomyślałem o dziurach w skarpetkach które akurat zrobiły mi się poprzedniego dnia.   Jeden tylko znalazł się jakiś taki dociekliwy i pyta szypra  ...a po „ciula” mi to! .  Szyper bez zastanowienia „wypalił” ciekawskiemu, co by sobie w „życi” wsadził, bo jak go pociągnie dorsz to z wysiłku ….   (już nie zacytuję) – i kazał mu iść na zawietrzną – czyli wtedy na dziób.  Zaczęło się zatem wesoło,  Po godzinie wpłynęliśmy na łowisko.  Sygnał !...  kije do wody…  i pompowanie.  Ludzie !!! -  co tam się zaczęło wyrabiać !!!.

Na kutrze było nas 15-tu, z czego  nas dwóch z „kongresówki”  i 12 ślązaków z ośrodka kopalnianego przebywających akurat w Darłowie.  

Rzuty zza pleców, w wykonaniu tych po burtach, to uwertura do opery  „Crazy Fischmans”.  Wesoło zaczęło być dopiero wtedy, gdy kuter w dryfie obrócił się o 90 stopni  i chłopaki godzinami rozplątywali pokręcone żyłki.  Mieliśmy to szczęście,  że obaj byliśmy na rufie.  „Gwarę”  śląską i nie tylko poznaliśmy od podszewki.  A dorsze?..   – jak dorsze widocznie pokładały się na dnie ze śmiechu.  I tak  przez kilka godzin – kije w górę…,  kije do wody…  „prząśniczka ślązaków” - a dorszy jak na lekarstwo. 

Właściwie  ślązacy zaczęli już „czytać książki” – kilku z nich urwało pilkery,  dwóch ułożyło się na tratwach ratunkowych w błogim  śnie, jedynie my i kilku niedobitków pozostało na placu boju.  I wtedy się zaczęło.  Kolejny sygnał,  kije do wody,  pompowanie  i zaczep !. 

Zawołałem szypra żeby zobaczył co jest – żyłka z różowej zrobiła się biała,  kij trzeszczał,  kołowrotek ledwo trzymał,  a tu nic – zaczep na 100 procent.   Szyper chwycił mój kij – podpompował z dwa razy  oddał mi kij i poszedł po podbierak.  Po 5-7 minutach pompowania pod taflą wody zaczęła majaczyć spora biała plama doczepiona do mojego pilkera.  Za moment – na fali dryfował  8 kilowy dorsz.   Podbierak,  i jest mój. 

Ja nie wiedziałem jak czuje się sztangista  po  wyrwaniu ciężaru – a właśnie tak się czułem.  Adrenalina podniosła mi się do tego stopnia, że już przy następnych sztukach nie czułem ani bólu rąk o pachwinie nie wspomnę.  Wynik – 20 sztuk, z czego  rekord wówczas rejsu  8 kg,  i reszta  tak od 3 – 4 kilo.

Wracam na ośrodek, opromieniony chwałą Cezara z torbą pełną dorszy,  - z daleka wita mnie żona z rodzinką,  zdejmuję buty,  dumnie wywalam dorsze na stół….  I słyszę -  ...i w takich dziurawych skarpetkach pojechałeś ! – wstydziłbyś się !!!. 

Chłonąłem z wrażenia tydzień po tym rejsie – dlatego powtórzyłem to jeszcze dwa razy podczas tego lata.  Od tej pory,  kiedy tylko mam okazję – wracam nad morze i nie odpuszczam okazji  wypraw na dorsze.

Licencja: Creative Commons
0 Ocena