Piąta część cyklu dramaturgicznego o UB-eku Zdzisławie Baumfeldzie, która została podzielona ze względu na dużą objętość. Przepraszam, że część piątą publikuję po części szóstej!  

Data dodania: 2010-07-23

Wyświetleń: 1225

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

OD AUTORKI:

Po "TragiFarsie socNIErealistycznej", "TragiFarsie 59 lat później", "TragiFarsie 3. Skandalu stulecia" i "TragiFarsie + 60 lat" nadeszła pora na piątą część serii dramaturgicznej o UB-eku Zdzisławie Baumfeldzie (funkcjonariuszu Łowcy Onych). Dlaczego zdecydowałam, że owa sztuka teatralna będzie zawierała podtytuł "Odcinek specjalny"? Po pierwsze dlatego, iż ukazuje ona jedno z najważniejszych i najbardziej dramatycznych wydarzeń z życia przedstawiciela komunistycznej bezpieki. Po drugie dlatego, iż w utworze pojawiają się elementy ewidentnie baśniowe - personifikacje Śmierci i Śmierci Klinicznej oraz zjawiska znane wyłącznie z dzieł fantastycznych. Po trzecie dlatego, iż pośredni wpływ na losy głównego bohatera wywiera postać historyczna - "ważna osoba z Warszawy", której nazwisko przez długi czas pozostaje tajemnicą (ów bohater autentyczny wprawdzie nie pojawia się w TragiFarsie osobiście, ale wiemy, że opisane wydarzenia są skutkiem jego działalności). Po czwarte dlatego, iż w dramacie występuje Niewidoczny Narrator (aczkolwiek mówi on bardzo mało). Po piąte dlatego, iż niektóre fragmenty sztuki teatralnej są odrobinę prowokacyjne (chodzi mi o nieortodoksyjne nawiązania do religii chrześcijańskiej).

Moim zdaniem, "TragiFarsa 5. Odcinek specjalny" odznacza się szczególnym nasileniem cech charakterystycznych dla tej serii: mamy tutaj więcej elementów poważnych, przygnębiających i godnych przemyślenia, ale także więcej absurdalnych sytuacji i specyficznego komizmu. Warto zaznaczyć, że "TragiFarsa 5" zawiera sporo aluzji do mojego opowiadania pt. "Biblia ubecji, czyli teczka towarzysza Zdzisława" (również poświęconego UB-ekowi Baumfeldowi). Sceny z dramatu NIE są kopiami scen z utworu prozatorskiego - wiele rzeczy musiałam zmienić, gdyż na scenie nie da się pokazać wszystkiego. Myślę jednak, że udało mi się w pełni "odmalować" następujące fragmenty:

"(...) W Warszawie Łowca nauczał i gromadził wokół siebie tłumy, które łaknęły i pragnęły słów jego. A uczeni w pismach Marksa, widząc, że [warszawianie] oddają cześć Baumfeldowi, wydali na niego wyrok śmierci. (...) O zmroku Łowca Onych zapadł w [śmierć] kliniczną. A przedstawiciele MO, myśląc, że to już koniec Baumfelda, zanieśli go do pobliskiego prosektorium, zwanego Jaskinią Hadesa. Wszyscy śpieszyli się wielce i [przynaglali], było to bowiem przed Świętem Pracy. (...) W prosektorium spędził Zdzisław trzy dni. A ponieważ szybko wyszedł ze śmierci klinicznej i większość [czasu] spędził na jawie, bez wody i kromki chleba, cierpiał okrutnie i pragnął się wyzwolić. Trzeciego dnia o świcie funkcjonariusz Łowca Onych wyważył drzwi prosektorium (...)".

W "TragiFarsie 5. Odcinku specjalnym" pada wiele nazwisk związanych ze stalinistycznym Ministerstwem Bezpieczeństwa Publicznego oraz innymi instytucjami z tamtej epoki. Istnieje ryzyko, aczkolwiek jeszcze niepotwierdzone, że popełniłam w tym wątku jakiś anachronizm. Otóż akcja dramatu rozgrywa się na przełomie kwietnia i maja 1952 roku, a ja podczas pisania opierałam się głównie na danych z roku 1953. Nie mogę zagwarantować, że wszyscy ludzie, którzy w 1953 roku uchodzili za "ważne osoby z Warszawy", byli nimi już rok wcześniej, czyli w momencie dziejowym z TragiFarsy. Jeśli rzeczywiście popełniłam jakiś anachronizm, to z góry przepraszam i proszę o wybaczenie (wszak mam takie pojęcie o okresie stalinizmu jak Henryk Sienkiewicz o czasach Nerona albo Adam Mickiewicz o epoce Konrada Wallenroda)! Sądzę jednak, że nie jest on aż tak rażący jak adidasy w filmie "Gladiator" (którego akcja rozgrywa się w starożytności) albo broń z 1926 roku w "Titanicu" (którego akcja rozgrywa się przed pierwszą wojną światową).


Pozdrawiam i życzę przyjemnej lektury!
Natalia Julia Nowak






MUZYCZNE MOTTO:

"Nie jestem winien, nikt mi nie dłużen,
tak po trochu dogorywam.
Trochę do tyłu ciągnie mój wózek,
trochę do przodu go czasem pcham.
Inni igrają moim losem,
ja milczę jak pies.
Jeszcze chwila, jeszcze trochę
i zapomnę Cię. (...)
Gdzie jesteście, Przyjaciele moi?
Odpłynęli w sinej mgle.
Kogo to obchodzi, kiedy boli?
Tylko Ciebie, kiedy idzie źle"


Maciej Maleńczuk & Yugopolis





SCENA PIERWSZA:
Zdzisław Baumfeld na śmierć skazany




Czas akcji: 28 kwietnia 1952 r.

Miejsce akcji: Młodzianowice, duża sala konferencyjna w budynku PZPR

Osoby: Niewidoczny Narrator, Waldebert Werfelberg (49 lat), Mroczysława Kalinowska-Wójcik (44 lata), Rzędzimir Wszebor Witkowski (38 lat), Mardoniusz Dudek (35 lat), Ożanna Dudek (35 lat), Świętożyźń Klemermann (41 lat), Archibald Moździerz (47 lat), Gorgoniusz Skwarowski (40 lat), Fulgencjusz Skwarowski (42 lata), Gliceria Gościwit (29 lat) i inni funkcjonariusze Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Młodzianowicach. Wszyscy, niezależnie od płci i stopnia, noszą UB-eckie mundury.

W dużej sali konferencyjnej, mieszczącej się w budynku Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, przebywają wszyscy funkcjonariusze młodzianowickiego PUBP (łącznie 51 osób, gdyż tyle pracowało w tego typu placówkach). Nigdzie nie ma 31-letniego Zdzisława Baumfelda, co sugeruje, że ten człowiek już nie pracuje w Urzędzie Bezpieczeństwa i że jego miejsce zajął ktoś inny. 48 UB-eków siedzi na zwykłych krzesłach, a naprzeciwko nich stoi nakryty czerwonym obrusem stół, przy którym zasiadają członkowie zarządu - dyrektor (pułkownik Waldebert Werfelberg) oraz jego zastępcy (podpułkownik Mroczysława Kalinowska-Wójcik i podpułkownik Rzędzimir Wszebor Witkowski). Na stole stoją zaś trzy szklanki, butelki z wodą mineralną i wazon z kwiatami. W pomieszczeniu panuje napięta atmosfera, co oznacza, iż zebranie dotyczy niezbyt przyjemnych spraw. Po dość długim milczeniu Waldebert Werfelberg wstaje z krzesła i przemawia do wszystkich zgromadzonych.


NIEWIDOCZNY NARRATOR (słyszalny tylko dla widzów):

Młodzianowice, 28 kwietnia 1952 roku.


WALDEBERT WERFELBERG (uroczyście, do funkcjonariuszy PUBP):

Obywatelki i obywatele! Zebraliśmy się w tak szczególnym miejscu, aby podyskutować na temat dosyć przykrej sprawy, o której wszyscy już wiemy i która zapewne leży na sercu całemu naszemu zespołowi. Chodzi o naszego byłego współpracownika, funkcjonariusza Łowcę Onych, podporucznika Zdzisława Baumfelda, którego dwa tygodnie temu musiałem dyscyplinarnie zwolnić z pracy. Nie ukrywam, że była to dla mnie decyzja bardzo trudna i bolesna, albowiem towarzysz Baumfeld działał w Powiatowym Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego całe sześć lat i miał na "koncie" wiele zasług, z których najważniejsza to pełne rozpracowanie Podziemnego Klubu Anonimowych Antykomunistów na przełomie lat 1949 i 1950. (Szybko, widząc wyczekującą minę Archibalda Moździerza) Oczywiście, w rzeczonym rozpracowaniu dużą rolę odegrał również sierżant - wówczas plutonowy - Archibald Moździerz, który siedzi tam, obok porucznika Świętożyźni Klemermann.


Archibald na chwilę wstaje z krzesła, aby z dumną i radosną miną ukłonić się swoim współtowarzyszom. Oni zaś nagradzają jego "osiągnięcie" życzliwymi oklaskami.


WALDEBERT WERFELBERG (kontynuuje swój monolog):

Jak już powiedziałem, podporucznik Zdzisław Baumfeld był wyjątkowo skutecznym funkcjonariuszem, jednak liczne pochwały i dowody uznania, których się doczekał, sprawiły, że... przepraszam za kolokwialne wyrażenie... woda sodowa uderzyła mu do głowy. Towarzysz Łowca Onych tak bardzo zachwycił się sobą, iż zaczął robić karierę na własną rękę, poszerzając swoją chwałę i zupełnie nie licząc się z nami, czyli PUBP. Sam ten fakt, chociaż bardzo niepokojący, nie był jeszcze powodem do zerwania współpracy z obywatelem Baumfeldem. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że funkcjonariusz Łowca Onych na tym poprzestanie albo wręcz się opamięta i powróci do poprawnego zachowania. Niestety, przeliczyliśmy się. Arogancja towarzysza Zdzisława osiągnęła tak monstrualny poziom, że ja, pułkownik Waldebert Werfelberg, po długiej naradzie z podpułkownikami Mroczysławą Kalinowską-Wójcik i Rzędzimirem Wszeborem Witkowskim, zdecydowałem się usunąć go z naszego grona.


Wśród słuchających UB-eków rozlega się szmer - wszyscy komentują to, co powiedział ich dyrektor. Nagle Świętożyźń Klemermann wstaje z krzesła, podnosi rękę jak uczennica i spogląda (wyczekująco oraz niecierpliwie) na Waldeberta Werfelberga.


ŚWIĘTOŻYŹŃ KLEMERMANN (w taki sposób, aby przekrzyczeć pozostałych komunistów):

Towarzyszu pułkowniku, czy mogę coś powiedzieć?


Waldebert kilkakrotnie uderza pięścią w stół, żeby uspokoić hałasujących funkcjonariuszy. Kiedy UB-ecy milkną, dyrektor zwraca się grzecznie do Świętożyźni.


WALDEBERT WERFELBERG (uprzejmie, zachęcająco):

Tak, słucham was, towarzyszko Klemermann.


Kobieta bierze głęboki oddech, aby nabrać pewności siebie i jeszcze raz (na szybko) rozważyć swoją wypowiedź.


ŚWIĘTOŻYŹŃ KLEMERMANN:

Zdzisław Baumfeld od samego początku zachowywał się, jakby działał w Urzędzie Bezpieczeństwa w imię własnego prestiżu i splendoru, a nie budowania i utrwalania ustroju socjalistycznego. Swego czasu miałam z nim bardzo dobry kontakt, więc pamiętam, że w jego wypowiedziach rzadko pojawiały się elementy światopoglądowe czy odniesienia do międzynarodowego ruchu robotniczego. Owszem, często wspominał o komunizmie i posługiwał się pojęciami charakterystycznymi dla naszej ideologii, ale robił to bardzo powierzchownie, jak gdyby były one tylko... tylko dodatkiem do jego osobistej kariery. Chodzi mi o to, że wycierał sobie gardło proletariackimi hasłami, nie zagłębiając się w nie zbytnio i nie przywiązując do nich wagi. Obserwując towarzysza Zdzisława, często odnosiłam wrażenie, że realizuje on swoje własne, egoistyczne cele, a nie cele Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Innymi słowy: czułam, iż Baumfeld traktuje pracę w UB jako sposób na wypromowanie własnej osoby.


W pomieszczeniu znowu rozlegają się szepty i szmery. Jeden z uczestników zebrania, Mardoniusz Dudek, podnosi rękę i wpatruje się uporczywie w Werfelberga.


WALDEBERT WERFELBERG (do Mardoniusza):

Słucham, towarzyszu?


MARDONIUSZ DUDEK (z przekonaniem, wstając):

Porucznik Klemermann ma rację. Obywatel Baumfeld nie podchodził poważnie do swojej pracy, powiedziałbym nawet, że miał lekceważący stosunek do samej instytucji UB. Świadczy o tym skandal, który wywołał w roku 1948, a mianowicie ta afera z piciem alkoholu na służbie i przyłączeniem do zabawy dwojga więźniów - Wespazjana Cipki oraz nieżyjącej już Franciszki Ksawery Wąchockiej. (Złośliwie, spoglądając z wyższością na Świętożyźń) Towarzyszka Świętożyźń Klemermann powinna jednak pamiętać, że ona także wzięła udział w tej imprezie i potem musiała się strasznie kajać przed delegatami z Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego.


ŚWIĘTOŻYŹŃ KLEMERMANN (zawstydzona i zirytowana, rumieniąc się):

Towarzyszu Mardoniuszu, ta sprawa jest już od dawna zamknięta, więc nie rozumiem, dlaczego do niej wracacie!


Niektórzy przedstawiciele bezpieki, rozbawieni poruszonym tematem, cicho chichoczą i wymieniają zjadliwe uwagi na temat Świętożyźni oraz pozostałych uczestników libacji. Kiedy zniecierpliwiony Werfelberg kilkakrotnie uderza pięścią w stół, wszyscy błyskawicznie się uspokajają.


WALDEBERT WERFELBERG (zniecierpliwiony, do hałasujących UB-eków):

Ciszej! (Grzecznie, do dwóch osób, które wypowiedziały się na temat Baumfelda) Czy towarzysze Klemermann i Dudek mają jeszcze coś do powiedzenia? Nie? Więc proszę usiąść.


Świętożyźń i Mardoniusz bez słowa spełniają polecenie swojego szefa. Kolejną osobą, która pragnie coś powiedzieć, jest Gliceria Gościwit.


WALDEBERT WERFELBERG (do Glicerii):

Tak, obywatelko Gościwit?


29-latka wstaje z krzesła, po czym wypowiada się w bardzo chaotyczny sposób (jej głos drży, a mowa jest szybka i chwilami niezrozumiała).


GLICERIA GOŚCIWIT (stremowana, onieśmielona):

Ja... chciałabym tylko potwierdzić to, co powiedzieli moi przedmówcy. Że... że zarozumiały, rozpustny, przekonany o własnej doskonałości Baumfeld myślał tylko o sobie i... i... i traktował Urząd Bezpieczeństwa jako narzędzie do realizacji własnych celów. Weźmy na przykład przesłuchania, które prowadził. Czy jemu naprawdę zależało na wydobywaniu... wydobywaniu potrzebnych informacji z przeciwników politycznych? Czy interesowało go to, z czego przepytywał więźniów? A może te wszystkie przesłuchania były dla niego tylko... yyy... dobrą zabawą, formą rozrywki? Poza tym, te jego "spontaniczne akcje"... Zdzisław lubił podejmować przedsięwzięcia bez uprzedniego skonsultowania się z zarządem. Lubił... eeee... lubił pokazywać, że... że dyrektor i jego zastępcy nie są dla niego żadnymi autorytetami.


Kolejne poruszenie wśród słuchaczy. Gliceria Gościwit kłania się grzecznie, mówi "Dziękuję" i z ulgą siada na krześle.


MROCZYSŁAWA KALINOWSKA-WÓJCIK (bez wstawania z krzesła i bez podnoszenia ręki):

Tak, "spontaniczne akcje" obywatela Baumfelda były niezwykle irytujące i - z mojej strony - nigdy nie spotkały się z aprobatą. Ex-funkcjonariusz Łowca Onych posiada wadę, której nienawidzę najbardziej ze wszystkich i której nie potrafię u nikogo zaakceptować: snobizm. W organach bezpieczeństwa Polski Ludowej był praktycznie nikim, ale czuł się i zachowywał jak nie wiadomo kto. Może dla młodego mężczyzny, pochodzącego z zacofanej wsi Świńska Czaszka, posiadanie najniższego stopnia oficerskiego i praca w powiatowym UB były powodem do dumy, jednak - z szerszego punktu widzenia - nie czyniły go one znaczącą personą. Zdzisław Baumfeld nie miał wpływu na najważniejsze decyzje podejmowane w państwie ani nawet w tym jednym, prowincjonalnym Urzędzie Bezpieczeństwa. Jeśli rządził, to tylko swoimi gaciami.


Funkcjonariusze, rozbawieni żartem Kalinowskiej-Wójcik, wybuchają śmiechem. Waldebert Werfelberg tylko się uśmiecha, ale także wygląda na zachwyconego dowcipem swojej zastępczyni. Kiedy towarzystwo się uspokaja, dyrektor PUBP postanawia kontynuować przerwane przemówienie.


WALDEBERT WERFELBERG (poważnie):

Wracając do mojego wywodu: liczyłem na to, że po utracie posady w UB towarzysz Zdzisław wyciągnie wnioski ze swojego postępowania, że pożałuje własnego cynizmu, że się zmieni. Niestety, nic takiego nie nastąpiło. Wygnany z bezpieki Baumfeld widocznie poczuł się wolny jak ptak i zupełnie niezależny od "krępującej go" instytucji. Kilka dni temu wyjechał nawet do stolicy i zaczął głosić własną, dziwaczną ideologię zwaną marksizmem-zdzisławizmem, która - jak wynika z relacji naszego tajnego informatora - została ciepło przyjęta przez wielu proletariuszy. (Dłuższa pauza, po której głos Werfelberga nieco się zmienia) Wczoraj, tj. 27 kwietnia 1952 roku, otrzymałem w tej sprawie telefon od... hmmm... pewnej ważnej osoby z Warszawy. Ta osoba również powiadomiła mnie, że Baumfeld podburza lud i że jeśli chciałbym go ukatrupić, to nie ma problemu - stolica może mnie w tym wyręczyć. Ostateczna decyzja należy jednak do mnie. Jutro mam oddzwonić do tej osoby i powiedzieć, jaki jest mój wybór: czy zlikwidować Łowcę Onych, czy nie. Ale ponieważ nie jestem despotą i liczę się ze zdaniem moich podwładnych, postanowiłem zwołać dzisiejsze zebranie i zadecydować o losie Baumfelda razem z całym zespołem.


Sala konferencyjna pogrąża się w grobowym milczeniu, które trwa dość długo. Mroczysława Kalinowska-Wójcik i Rzędzimir Wszebor Witkowski mają zdumione miny, jakby wcześniej nie wiedzieli, że Waldebert otrzymał od kogoś wpływowego tak niecodzienną ofertę.


MROCZYSŁAWA KALINOWSKA-WÓJCIK (do Werfelberga, przerywając ponurą ciszę):

Towarzyszu pułkowniku, kim jest ta "ważna osoba z Warszawy", o której wspomnieliście?


WALDEBERT WERFELBERG:

Jeśli mam być szczery, to ta osoba zabroniła mi wyjawiania jej nazwiska. Po prostu boi się, że jeśli świat się dowie, iż tak znacząca persona zajmuje się trzeciorzędnym funkcjonariuszem-oszołomem z zadupia, to będzie skompromitowana. Dlatego wybaczcie, towarzyszko Kalinowska-Wójcik, ale nie dowiecie się, kto do mnie zatelefonował. Niech to pozostanie moją słodką tajemnicą.


MROCZYSŁAWA KALINOWSKA-WÓJCIK (ciekawsko):

A powiecie chociaż, czy to kobieta, czy mężczyzna?


WALDEBERT WERFELBERG (niecierpliwie, chcąc jak najszybciej uciąć temat):

Mężczyzna. Nieważne, kto. Nazwisko na pewno jest wam znane, ale nic więcej nie zdradzę. (Kładzie sobie palec wskazujący na ustach, aby dać do zrozumienia, iż nie wyjawi swojego sekretu)


MROCZYSŁAWA KALINOWSKA-WÓJCIK (rozpaczliwie, błagalnie):

Towarzyszu, powiedzcie, kto to taki, bo ja nie zasnę dzisiaj w nocy! (Widząc, że dyrektor PUBP przecząco kręci głową) Jeśli nie powiecie, to ja jutro założę podsłuch w telefonie i sama sprawdzę, do kogo zadzwonicie!


Werfelberg namyśla się przez chwilę.


WALDEBERT WERFELBERG (do Mroczysławy, dając za wygraną):

No dobrze, powiem wam na ucho.


ARCHIBALD MOŹDZIERZ (wyrywa się):

Towarzyszu pułkowniku, a mnie powiecie?!


ŚWIĘTOŻYŹŃ KLEMERMANN:

A mnie?!


MARDONIUSZ DUDEK:

A mnie?!


WALDEBERT WERFELBERG (z pogardą i rozbawieniem, zerkając na Archibalda, Świętożyźń i Mardoniusza):

Wam? Z jakiej racji? Powiem tylko podpułkownikowi Kalinowskiej-Wójcik.


OŻANNA DUDEK:

A możecie przynajmniej wyjawić, kim on NIE jest?


WALDEBERT WERFELBERG (po namyśle):

W porządku, wyjawię wam, że to NIE jest Jan Ptasiński. Ale to już naprawdę moja ostatnia podpowiedź.


FULGENCJUSZ SKWAROWSKI (mruczy pod nosem, wytężając szare komórki):

Ważna osoba z Warszawy... Mężczyzna... Na pewno nie Jan Ptasiński... Już my z Gorgoniuszem wydedukujemy, kto to taki!


MROCZYSŁAWA KALINOWSKA-WÓJCIK (zniecierpliwiona, apodyktycznym tonem, do Waldeberta):

No, to co, towarzyszu Werfelberg?! Zdradzacie to nazwisko, czy nie?!


Dyrektor UB przysuwa się do wicedyrektorki i mówi jej na ucho nazwisko "ważnej osoby z Warszawy" (jednocześnie zakrywa sobie dłonią usta, żeby nikt nie odczytał słów z ruchu warg). Po usłyszeniu tajemnicy Mroczysława jest zszokowana.


MROCZYSŁAWA KALINOWSKA-WÓJCIK (piszczy, niedowierzając):

Chrzanicie, towarzyszu!


WALDEBERT WERFELBERG:

Wcale nie chrzanię. To naprawdę ON.


MROCZYSŁAWA KALINOWSKA-WÓJCIK (chichocze):

Nieźle, nieźle, hehehe... Baumfeld musi być w tej Warszawie prawdziwą gwiazdą, skoro TEN CZŁOWIEK zainteresował się jego cyrkami!


WALDEBERT WERFELBERG (poważnie, do wszystkich zgromadzonych):

No, ale wróćmy do sprawy najistotniejszej, czyli do decyzji, którą musimy podjąć... (Patetycznie, uroczyście, głośno) "Jeżeli ktoś zna powód, dla którego Zdzisława Baumfelda należy utrzymać przy życiu, niech przemówi teraz albo niech zamilknie na wieki"!


Mroczysława zrywa się z krzesła, po czym zaczyna wymachiwać rękami i robić miny w stylu Fałszywej Marii (bohaterki filmu "Metropolis" Fritza Langa) nawołującej robotników do rewolucji.


MROCZYSŁAWA KALINOWSKA-WÓJCIK (krzyczy, naśladując Fałszywą Marię):

Obywatele, nie odzywajcie się! Zróbmy JEMU przyjemność i ukatrupmy Zdziśka! Zmiażdżmy go! Rozdeptajmy! Poślijmy do diabła! Niech dureń zdycha w imię Marksa i Engelsa! Nie odzywajcie się, obywatele, bo towarzysz pułkownik nie wyda wyroku śmierci! Siedźcie cicho jak mysz pod miotłą!!!


Większość UB-eków, z własnej woli lub za namową Mroczysławy, milczy jak zaklęta. Rzędzimir Wszebor Witkowski wyjmuje z wazonu kwiat i - szepcząc "Zabić, nie zabić" - zrywa po jednym jego płatku (zabieg ten przypomina popularną wróżbę "Kocha, nie kocha"). Waldebert Werfelberg, który najwyraźniej nie jest przekonany co do konieczności zamordowania Baumfelda, wygląda na zaniepokojonego zachowaniem swoich podwładnych. Kalinowska-Wójcik, usatysfakcjonowana milczeniem większości funkcjonariuszy, z dumą siada na krześle i czeka na rozwój wypadków.


WALDEBERT WERFELBERG (prosząco, do Archibalda Moździerza):

Towarzyszu Moździerz, może wy coś powiecie? Przecież lubiliście się z Baumfeldem, byliście kolegami zarówno w pracy, jak i w życiu prywatnym...


Archibald, pomimo zachęcających słów Werfelberga, nie wydaje z siebie żadnych dźwięków.


WALDEBERT WERFELBERG (do Świętożyźni Klemermann):

A wy, towarzyszko Klemermann? Wiem, że Zdzisław wam się podobał, często spoglądaliście na niego z tęsknotą i oczarowaniem...


Świętożyźń milczy i nie okazuje żadnych emocji.


WALDEBERT WERFELBERG (do Fulgencjusza i Gorgoniusza Skwarowskich):

Bracia Skwarowscy, wy też nic nie powiecie? Myślałem, że dobrze wam się układało z Łowcą Onych...


Żaden ze Skwarowskich się nie odzywa.


WALDEBERT WERFELBERG (smutno, z westchnieniem):

No cóż, towarzysze, skoro taka jest wasza wola... (Uroczyście, podniośle, biorąc się w garść) Obywatelki i obywatele! Demokratyczną większością głosów zdecydowaliśmy, że funkcjonariusz Łowca Onych, Zdzisław Bonifacy Baumfeld, urodzony 31 stycznia 1921 roku, nie zostanie utrzymany przy życiu i trafi w ręce warszawskich organów bezpieczeństwa! Jutro w samo południe wykonam telefon do towarzysza J... eee... do "ważnej osoby z Warszawy" i poinformuję ją o dokonanym przez nas wyborze. Obywatel Baumfeld musi zostać sprawiedliwie ukarany za podburzanie ludu i rozpowszechnianie fałszywej ideologii marksizmu-zdzisławizmu!


MROCZYSŁAWA KALINOWSKA-WÓJCIK (z chorym entuzjazmem):

Tak! Na krzyż z nim! Na stos! Na arenę gladiatorów! Śmierć zaprzańcowi!!!


RZĘDZIMIR WSZEBOR WITKOWSKI (melancholijnie, kościelnym tonem):

Obywateli naszych tak umiłowaliśmy, że dla zbawienia Polski Ludowej funkcjonariusza własnego wydaliśmy na męki. Czyż mogliśmy złożyć większą ofiarę niż z ciała i krwi tego sprawiedliwego?...


MROCZYSŁAWA KALINOWSKA-WÓJCIK (pogardliwie):

Nie wiem, czy on taki "sprawiedliwy", towarzyszu!


RZĘDZIMIR WSZEBOR WITKOWSKI (wzdycha, wpatrując się w bliżej nieokreślony punkt):

Dziękujemy ci, Zdzisiek, dziękujemy... Że przez śmierć i mękę swoją świat odkupić raczysz...


FULGENCJUSZ SKWAROWSKI (szeptem, do Gorgoniusza):

Ej, Gorgon, słyszałeś, co Werfelberg powiedział? "Towarzysza J..."! To znaczy, że imię lub nazwisko tej "ważnej osoby z Warszawy" zaczyna się na literę "J"! Bardzo pomocna wskazówka!


GORGONIUSZ SKWAROWSKI (również szeptem):

A znasz jakąś "ważną osobę z Warszawy", której imię lub nazwisko zaczyna się na "J"?


FULGENCJUSZ SKWAROWSKI (zastanawia się gorączkowo):

Poczekaj, niech no pomyślę... Tam w stolicy jakieś 30-40% "ważnych osób" jest na literę "J"...


GORGONIUSZ SKWAROWSKI:

Jak to oszacowałeś, Fulgencjuszu?


FULGENCJUSZ SKWAROWSKI (uśmiecha się niewinnie):

Na oko, Gorgon, na oko. (Próbuje wymienić wszystkie osoby pasujące do ustalonego opisu) Jakub Berman, Jerzy Siedlecki, Jegiński Anatol...


GORGONIUSZ SKWAROWSKI (szybko):

Zaczekaj, wyjmę kartkę i długopis! (Wyjmuje z kieszeni rzeczone przedmioty) No, Fulgencjusz, dyktuj...


Fulgencjusz Skwarowski powoli i z namysłem wylicza nazwiska, a Gorgoniusz pośpiesznie je spisuje.


FULGENCJUSZ SKWAROWSKI:

Jakub Berman, Jerzy Siedlecki, Jegiński Anatol, Jan Ptasiński...


GORGONIUSZ SKWAROWSKI (ostro):

Stop! Ten odpada! Werfelberg powiedział, że "tą ważną osobą" na pewno NIE jest Ptasiński!


FULGENCJUSZ SKWAROWSKI:

Dobra, nie zapisuj go. (Próbuje wymieniać dalej) Józef Kratko, Józef Różański, Józef Czaplicki, Józef Światło, Józef Wojciechowski, Julia Brystygier, Julia Minc...


GORGONIUSZ SKWAROWSKI (jeszcze ostrzej):

Młotku! To ma być mężczyzna!


FULGENCJUSZ SKWAROWSKI:

A... No tak... Przepraszam... (Powraca do dyktowania nazwisk) Jan Kisielow, Jan Lech, Julian Konar, Joachim Getzel... Więcej chyba nie ma albo ja nie pamiętam... (Krótka pauza) Policz, Gorgoniuszu, ile znaleźliśmy nazwisk.


Młodszy Skwarowski liczy po cichu.


GORGONIUSZ SKWAROWSKI (podaje wynik):

Dwanaście. Dosyć dużo.


FULGENCJUSZ SKWAROWSKI:

Skoro mamy dwanaście nazwisk i musimy wskazać jedno z nich, to jakie jest prawdopodobieństwo, że wskażemy właściwe?


GORGONIUSZ SKWAROWSKI:

Hmmm... Myślę, że jeden do dwunastu...


FULGENCJUSZ SKWAROWSKI:

Jak to obliczyłeś, Gorgon? Też na oko?


GORGONIUSZ SKWAROWSKI (chichocze):

W rodzinie Skwarowskich wszyscy liczą na oko!


FULGENCJUSZ SKWAROWSKI (wzdycha):

Ech, jeden z dwunastu... Bardzo trudny wybór...


GORGONIUSZ SKWAROWSKI (też wzdycha):

Jakub Berman, Jerzy Siedlecki, Jegiński Anatol, Józef Kratko, Józef Różański, Józef Czaplicki, Józef Światło, Józef Wojciechowski, Jan Kisielow, Jan Lech, Julian Konar, Joachim Getzel... Dwunastu facetów na literę "J", w tym pięciu Józefów i dwóch Janów... A jeden z nich zaproponował Waldebertowi Werfelbergowi zabicie Zdzisława Baumfelda! Czy to nie jest intrygujące?! Ilekroć usłyszę któreś z zapisanych nazwisk, po głowie będzie mi chodzić pytanie: "Czy to ON, czy nie ON?". Kurde szlagier, będę miał obsesję do końca życia!


Nagle na dyskutujących braci spogląda Waldebert Werfelberg, który widocznie usłyszał ich rozmowę.


WALDEBERT WERFELBERG (uroczyście, radośnie):

Bracia Skwarowscy i w ogóle wszyscy zgromadzeni! Proponuję wam pewien konkurs! Ten, kto odgadnie, kim jest owa "ważna osoba z Warszawy", wygra premię w wysokości miesięcznej pensji! Polecam wam wziąć udział w tej zabawie, bo nagroda jest wartościowa! Pamiętajcie, towarzysze: musicie wytypować jedno z dwunastu nazwisk, najlepiej na chybił-trafił! Karteczki z odpowiedziami mają trafić do kolektury... to znaczy: do mojego gabinetu... przed jutrzejszym zachodem słońca! Czekam na każdy kupon!


RZĘDZIMIR WSZEBOR WITKOWSKI (zirytowany, anachronicznie):

Co to ma być, do choroby ciężkiej?! Totalizator Sportowy?!


MROCZYSŁAWA KALINOWSKA-WÓJCIK (ze śmiechem):

Raczej Totalitaryzator Sportowy!


RZĘDZIMIR WSZEBOR WITKOWSKI (zdumiony, do Waldeberta):

Mam rozumieć, towarzyszu pułkowniku, że jutro, wbrew swoim wcześniejszym deklaracjom, zdradzicie nazwisko tej "ważnej osoby z Warszawy"?


WALDEBERT WERFELBERG (szeptem, zasłaniając sobie usta tak jak podczas wtajemniczania Mroczysławy):

Nie. Premii też nie wypłacę. Ale chcę odwrócić uwagę tych bałwanów od sprawy Baumfelda.


FULGENCJUSZ SKWAROWSKI (z przejęciem, konspiracyjnym szeptem, do brata):

Gorgon, ja po prostu muszę znać to nazwisko i wygrać tę premię! Muszę, najzwyczajniej w świecie muszę! Nie dopuszczam do siebie myśli, że mogę nie poznać nazwiska i nie otrzymać dodatkowej wypłaty!


GORGONIUSZ SKWAROWSKI:

Więc co zamierzasz zrobić? Poprosić o pomoc jakiegoś kabalistę, numerologa lub matematyka?


FULGENCJUSZ SKWAROWSKI (z diabelskim uśmiechem):

Nie. Uciec się do szwindlu.


GORGONIUSZ SKWAROWSKI:

W jaki sposób?


FULGENCJUSZ SKWAROWSKI (z jeszcze bardziej diabelskim uśmiechem):

Porywając Kalinowską-Wójcik i zmuszając ją do powiedzenia, kto jest tą "ważną osobą z Warszawy". Mam już wprawę w wydobywaniu informacji z opornych jeńców, toteż na pewno sobie poradzę. Zobaczysz, Gorgon, że premia w wysokości miesięcznej pensji przypadnie właśnie mnie!


GORGONIUSZ SKWAROWSKI (osłupiony):

O, Feliksie Dzierżyński... Ale będzie akcja... (Wychodząc z osłupienia) Tak czy owak, pewne jest tylko jedno: pomysł zlikwidowania Baumfelda wyszedł albo od Bermana, albo od Siedleckiego, albo od Jegińskiego, albo od Kratki, albo od Różańskiego, albo od Czaplickiego, albo od Światły, albo od Wojciechowskiego, albo od Kisielowa, albo od Lecha, albo od Konara, albo od Getzela... albo od jakiejś innej osoby, której imię lub nazwisko zaczyna się na literę "J"...


FULGENCJUSZ SKWAROWSKI (żartobliwie, śmiejąc się):

Nazwisko "ważnej osoby z Warszawy" - Pierwsza Tajemnica Młodzianowicka!



(...)

CIĄG DALSZY W "TRAGIFARSIE 5. ODCINKU SPECJALNYM (CZ. 2)"

Licencja: Creative Commons
0 Ocena